Machu Picchu i peruwiańska „droga śmierci”

Już sama droga dojazdowa do Cuzco dała nam przedsmak tego co nas spotka w samym mieście (mam poważne wątpliwości co do tego, czy w Peru do prowadzenia samochodu wymagane jest jakiekolwiek prawo jazdy). Nawet jeśli powstał peruwiański kodeks drogowy to musi on zawierać tylko jedną regułę  „masz więcej świateł i głośniejszy klakson = masz pierwszeństwo”. Przyzwyczajenie się do peruwiańskiego zwyczaju migania długimi przez nadjeżdżające samochody oraz trąbienia zajęło nam trochę czasu. Wyobraźcie sobie jazdę w zupełnych ciemnościach po nieoświetlonej drodze krajowej…nagle bez ostrzeżenia kierowca autobusu jadącego z naprzeciwka odpala całą „elektrownie” oślepiając nas każdym możliwym elementem oświetlenia auta. Kierowcy ciężarówek rywalizowali między sobą starając się umieścić możliwie dużo „pozdrawiaczy” z przodu samochodu. Więcej światła = lepszy efekt i bardziej widoczne pozdrowienia. Marian, z natury spokojny człowiek, który pierwszy doświadczył tej przyjemności, nerwowo wygrażał pięścią w kierunku błyskających kierowców dorzucając kilka pikantnych określeń.

Po dotarciu do Cuzco mieliśmy w planie rozpocząć poszukiwania spawacza…Znowu stan dróg, przeładowane auto i jakość polskiej stali dały o sobie znać. Ostatecznie, chyba w każdym kraju musiało nam się coś urwać lub ułamać od wibracji. Tym razem…znowu… trafiło na bagażnik dachowy. Najpierw jednak musieliśmy coś zjeść i znaleźć miejsce do spania.

Wieczorem, po zameldowaniu się do zabytkowego hostelu, zanim ruszyliśmy na degustację Pisco (lokalna wódka) postanowiliśmy opracować plan dotarcia do Machu Picchu. Cuzco to ostatnie duże miasto przed słynną siedzibą starożytnych Inków i stanowi ono bazę wypadową dla wszystkich wycieczek. Większość turystów przeważnie wybiera opcję dotarcia tam za pomocą pociągu, który zatrzymuje się w Aguas Calientes, miasteczku wypełnionym kolorowymi pamiątkami (najczęściej chińskiej produkcji), hostelami oraz barami co nadaje jemu jednocześnie lekko kiczowaty lecz charakterystyczny tylko dla tego miejsca styl – coś w rodzaju polskich Krupówek. Jak to podsumował pewien lekko zniesmaczony Anglik, którego spotkaliśmy po drodze „It’s a fucking Disneyworld”. Stamtąd można wjechać na samą górę, wprost do wioski Machu Picchu, za pomocą autokaru – wersja dla amerykańskich turystów wolących paczkę czipsów od spaceru – jednym słowem paździerz, zupełnie nie w naszym stylu. Blogi internetowe, na które trafiliśmy stanowczo odradzały dostawania się tam na własną rękę. Z opisu wynikało, że dojazd jest możliwy ale bardzo niebezpieczny. Droga jest kręta, wąska a w czasie ulewy najlepiej w ogóle się tam nie wybierać, bo zamienia się w błotną rzekę. Na dodatek wspomniana droga, a raczej wąska ścieżka, umiejscowiona jest na środku pionowego zbocza góry i ogranicza ją skalna ściana z jednej strony i przepaść z drugiej. Czy wspomniałem, że do tego wszystkiego dochodzą Peruwiańscy kierowcy kamikadze? Dłużej nie trzeba było nas zachęcać! Przejazd przez peruwiańską „drogę śmierci” brzmi jak idealne wyzwanie dla Żuka! Sylwia, która zawsze żywo reaguje na wszystkie ryzykowne i szalone pomysły nie kryła zachwytu z planowanego wypadu. Sposób dotarcia gotowy, pozostało nam tylko posklejać Żuka….

Mapa dojazdowa do Hydroelectrica w Santa Teresa, skąd pieszo można się udać do Aguas Calientes. (kliknij, aby powiększyć)

Następnego dnia ruszyliśmy w miasto. Szukając pomocy trafiliśmy na ulicę, na której znajdowały się wszystkie zakłady naprawczo-wulkanizacyjno-blacharskie jeden obok drugiego (w Peru i Boliwii często ulice podzielone były branżami co ułatwiało znajdywanie konkretnej usługi). Zajrzeliśmy  do kilku z nich i spytaliśmy o cenę. Oczywiście w zależności od tego kto pytał cena była inna. Gdy pytał ktoś z nas (turystów z Europy) cena potrafiła sięgać kilkuset złotych, natomiast gdy o cenę zapytał Juan (podróżował z nami od kilku dni) udało nam się od razu znaleźć zakład w którym usługa spawania wyniosła 70zł. Kolejny raz użyliśmy naszych inżynierskich super mocy i stworzyliśmy ultra wytrzymałą nóżkę (bagażnika), która wytrzymała niespodziewanie długo bo… aż do Brazylii. Gdy sprawa bagażnika była już rozwiązana  ruszyliśmy po resztę ekipy, która czekała w hostelu. Po drodze nie obyło się bez stłuczki! Niespokojny peruwiański kierowca (właściciel całkiem nowego auta) wymusił na nas pierwszeństwo i bez uprzedzenia wjechał na nasz pas przerysowując przy tym przedni narożnik Żuka i sporą część swoich drzwi. Oczywiście  zamiast nas przeprosić pokazał środkowy palec i uciekł. Dogoniliśmy go już na najbliższych światłach. Gdy podjechaliśmy Juan wyskoczył z Żuka, podszedł stanowczym krokiem do kierowcy, który nie miał gdzie uciec i wypuścił z siebie taką wiązankę, że mimo iż nie znam hiszpańskiego, to przekaz był dla mnie jasny. Jak widać nie tylko mi się to spodobało, bo kilku innych kierowców widząc całe zajście od początku, zaczęło spontanicznie bić brawo Juanowi.

Warsztat mechaniczno-blacharki w Cuzco. Fot.: Ola Rosa

Z Cuzco wyjechaliśmy popołudniem tak aby móc następnego dnia pokonać najniebezpieczniejszy (końcowy) odcinek drogi za dnia. Tak więc drogę do Machu Picchu pokonaliśmy z noclegiem po drodze. Nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że pierwszy odcinek, będzie równie niebezpieczny co czekająca nas trasa na zboczu góry. Jechaliśmy w kompletnych ciemnościach, a drogę oświetlały błyskające co jakiś czas pioruny. Najgorsza okazała się ulewa, która była tak gęsta, że Żukowe wycieraczki nie miały z nią najmniejszych szans. Kręta droga, w większości przebiegająca przez las przez kilkanaście kilometrów była gruntowa, a zakręty o 180 stopni pozwalały stopniowo pokonywać wysokość. Każdy zakręt pokonywaliśmy z zapartym tchem, czy za zakrętem dalej jest droga…
Czekaliśmy tylko na moment, kiedy podłoga w Żuku zacznie przeciekać i wszystko w środku nam zmoknie. Na szczęście Żuka nie zalało w środku, a wycieńczeni jazdą w morderczych warunkach poszukaliśmy miejsca na nocleg. Stwierdziliśmy, że nie chcemy jechać drogą śmierci po zmroku, nie jesteśmy przecież szaleńcami ;). Następnego dnia, z rana okazało się, że okolica była naprawdę malownicza. Dość nową, asfaltową drogą, wyścieloną po bokach chmurami pokonaliśmy trasę aż do miejscowości Santa Maria. Stamtąd zaczął się już czysty hardkor.

Droga „w chmurach”. Fot.: Marcin Warwaszyński

Mieliśmy do pokonania około 40 kilometrów wąską górską dróżką, wypełnioną setką zakrętów, za którymi czyhali szaleni peruwiańscy kierowcy. Dodatkowo, co jakiś czas drogę przecinał górski strumień, który nierzadko zamieniał się w rwącą rzekę, nad którą trzeba było przejechać lichym drewnianym mostkiem lub po prostu pokonać ja kamienistym brodem.

Przejazd przez strumień i prace budowlane na trasie. Fot.: Ola Rosa

Przejazd przez lichej konstrukcji drewniany mostek. Fot.: Ola Rosa

Już w Santa Maria, tubylcy podpowiedzieli nam, że warto używać klaksonu przed każdym zakrętem, żeby powiadomić auto nadjeżdżające z naprzeciwka o tym, że coś czyha za rogiem…może zwolni. Muszę, przyznać, że nie spodziewałem się aż tak szalonej jazdy. Wyboista, wąska na może 3-4 metry, gruntowa ścieżka. Po jednej stronie pionowa ściana pokryta ostrymi skałami a po drugiej również pionowa przepaść głęboka na co najmniej kilometr. Najcięższe były momenty, gdy nadjeżdżał ktoś z naprzeciwka (nie rzadko ciężarówka) i trzeba było się minąć. Zawsze staraliśmy się być tym „przy ścianie” ale nie raz jechaliśmy przy samym zboczu widząc za oknem tylko wąwóz, jakby Żuk leciał w powietrzu.


Droga prowadziła nad stromym urwiskiem… Fot.: Marcin Warwaszyński

Widoki z górskiej drogi do Santa Teresa. Fot.: Marcin Warwaszyński

Żuk na wąskiej, górskiej drodze szutrowej. Fot.: Ola Rosa

Pokonanie tak ciężkiej drogi zajęło nam sporo czasu. W końcu dotarliśmy do najdalej wysuniętej części drogi dostępnej dla każdego – „Hydroelectrica” w Santa Teresa. Stamtąd wiódł już tylko szlak kolejowy. Auto zaparkowaliśmy na podwórku jedynego gospodarstwa w okolicy. Kilkaset metrów od tego miejsca zaczynały się tory kolejowe które poprzez dżunglę prowadziły do Aguas Calientes będącego ostatnim punktem przed wspinaczką. Obładowani plecakami szliśmy wzdłuż torów przez około cztery godziny przechodząc przez liczne mosty kolejowe oraz tunele wydrążone w skale.

 

Tunele na szlaku kolejowym do Aguas Calientes. Fot.: Ola Rosa

Niektóre z nich były krótkie, ale zdarzyło się kilka dłuższych. W jednym z nich, gdy byliśmy w połowie, usłyszeliśmy nadjeżdżający pociąg! Sytuacja dość nieciekawa bo przed nami 100m tunelu a za nami pociąg! Instynktownie zaczęliśmy biec w stronę światła na końcu tunelu i w ostatniej chwili wybiegliśmy ratując się przed nadjeżdżającym pociągiem. Przerażała nas tylko jedna rzecz…musimy wrócić jeszcze tą samą drogą.

Wędrując przez dżunglę mijaliśmy tropikalne rośliny, których do tej pory było mało na naszej trasie. Pierwszy raz widzieliśmy dziko rosnące banany i owoce awokado. Myślę, że osoba która wybrała opcję zwiedzenia Machu Picchu w wersji all inclusive nie była w stanie w pełni dostrzec magii tego miejsca. Zwiedzanie dawnego miasta Inków po naszemu było niczym odkrywanie go na nowo. Mogliśmy się poczuć jak odkrywcy, którzy po wielogodzinnej wędrówce przez dżunglę odnajdywali zaginione miasto…dawną siedzibę Inków.

Piesza wędrówka po torach kolejowych do Aguas Calientes. Fot.: Marcin Warwaszyński

Noc przed wspinaczką spędziliśmy w Aguas Calientes. Kupiliśmy wejściówki za kwotę około 140 PLNów od osoby po czym poszliśmy odpocząć w hostelu. Założyliśmy, że wyjdziemy rano, tak żeby o 5:00 dojść do bramy mostu, po przekroczeniu którego można rozpocząć wędrówkę na szczyt Machu Picchu. Założyliśmy, że jeśli wystartujemy o tej godzinie, z łatwością zdobędziemy górę o wschodzie słońca omijając w ten sposób tłok i masę ludzi psujących widok. Okazuje się, że cała reszta zwiedzających pomyślała podobnie, a że jest to najbardziej rozpoznawalna atrakcja na całym kontynencie południowoamerykańskim to tłok na wąskiej górskiej ścieżce przypominał sceny z promocji na karpia w Lidlu. Na górę wchodziliśmy około 80 minut męcząc się przy tym niemiłosiernie. Do pokonania była niezliczona liczba stopni, z których każdy mierzył co najmniej 40cm wysokości. Zmęczeni, przemoczeni od potu weszliśmy dumnie do skansenu patrząc lekko z pogardą na spasionych „turystów”, którzy świeżutcy, ubrani w koszule z kołnierzykiem, lekkim krokiem wysiedli z autokaru, którym właśnie wjechali na samą górę.

Jedna z uliczek Aguas Calientes. Fot.: Ola Rosa

Wioska wyglądała niesamowicie. Większość była oczywiście odbudowana przez archeologów, natomiast jako surowców użyto znalezionych oryginalnych elementów będących wcześniej budulcem okolicznych domków i murów. Co od razu rzuciło się w oczy, spotkać można żyjące tam lamy, które dodają swojskiego klimatu całej scenerii. Całość wygląda dość bajkowo, bo wysoko położona osada, często otoczona jest sznurem chmur i wygląda jakby była zawieszona na jednej z nich.

Zamglony widok na miasteczko po dotarciu na szczyt. Fot.: Marcin Warwaszyński

System rozprowadzenia wody po mieście działa praktycznie po dziś dzień, misternie wyżłobione kanały budzą podziw. Fot.: Marcin Warwaszyński

Machu Picchu. Fot.: Marcin Warwaszyński

Żeby mieć lepszą perspektywę i móc zobaczyć wioskę w całej okazałości postanowiliśmy wejść na pobliską górę Machu Picchu Picchu (Picchu oznacza Góra).
Ten fragment okazał się jeszcze dłuższy i trudniejszy do pokonania. po ponad godzinie wspinaczki, gdy Sylwia zaczęła być już wyraźnie niezadowolona i powoli opuszczały nas siły zacząłem szukać sposobu żeby nas odpowiednio zmotywować. Zauważyłem, że robiąc postoje, co jakiś czas mijała nas ta sama grupka ludzi….gdy usłyszałem, że rozmawiają po niemiecku nagle jakby mocy przybyło i stanowczym krokiem zdobyliśmy szczyt jako pierwsi 😉

Schody…schody…schody… i tak pokonaliśmy kolejne 500 metrów przewyższenia. Fot.: Marcin Warwaszyński

Na górze ogarnęło nas niemałe rozczarowanie. Mgła była tak gęsta, że widoczność sięgała raptem 5m. Tyle godzin wspinaczki, żeby zrobić „białe” zdjęcie….

Widok na miasteczko z Machu Picchu Picchu. Fot.: Marcin Warwaszyński

Na szczęście dowiedzieliśmy się, że pogoda jest tam tak zmienna, że wystarczy zaczekać 20 minut a mgła ustanie. Tak też się stało… i to kilka razy tego samego dnia. Na przemian słońce i piękny widok, z mgłą i totalną zadymą. Muszę przyznać, że trochę żal mi tych „amerykańskich turystów”, którzy wjechali autokarem, porobili kilka selfie i zjechali na dół (prawdziwą gwiazdą okazała się pewna Japonka, która przez 10 minut zrobiła ze sto selfi w tym samym miejscu, szczęśliwie udało mi się to złapać na timelapse, który właśnie kręciłem). Uważam, że stracili oni nie połowę a 90% wrażeń, które oferuje to miejsce. Idąc na własną rękę, człowiek może przeżyć naprawdę niesamowitą przygodę i tylko w ten sposób poczuć się jak prawdziwy mieszkaniec dawnego królestwa Inków. Gdy zobaczyliśmy już wszystko, co nas interesowało, udaliśmy się z powrotem do naszego samochodu, ponownie idąc przez dżunglę.

Gdzieś tam w dole zostawiliśmy Żuka. Fot.: Marcin Warwaszyński

Machu Picchu. Fot.: Marcin Warwaszyński

Doszliśmy już po zmroku, oświetlając sobie drogę czołówkami, które były już na wyczerpaniu po porannej wędrówce. Cała wyprawa zajęła nam około 16 godzin wędrówki połączonej ze wspinaczką. Na miejscu, obok Żuka, zobaczyliśmy rozbite namioty i znajome twarze. Byli to poznani przez nas wcześniej Australijczycy podróżujący na motocyklach. Wiedzieli, że w podobnym okresie będziemy zwiedzać Machu Picchu i postanowili nas odnaleźć. Dobrym pomysłem było poobklejanie im motocykli naszymi naklejkami z wizerunkiem Żuka. Pokazywali je tubylcom i na migi dogadywali się z nimi otrzymując wskazówki naszego pobytu. Żuk to dość charakterystyczne auto więc wielu ludzi po drodze nas kojarzyło 🙂

Ekipa Żuka na tle Machu Picchu. Fot.: Juan Weizel

Nasz gospodarz z Buenos Aires – Juan. Fot.: Marcin Warwaszyński