Pogoń za strusiem i brazylijskie szutry

Brazylia była ostatnim Państwem, które wedle założeń mieliśmy odwiedzić. Gdy przekroczyliśmy granicę poczuliśmy naprawdę dużą zmianę. Zmianę ludzi, otoczenia. Miasta wyglądały inaczej, sklepy były inaczej wyposażone, ceny były bardziej przyjazne a w powietrzu dało się wyczuć brazylijski luz.
Mogliśmy przejechać te ostatnie parę tysięcy kilometrów asfaltową autostradą. Jednak na przekór zdrowemu rozsądkowi, wciąż chętni poznawania, zboczyliśmy z głównej drogi na szutrowy odcinek prowadzący przez park narodowy. Już wkrótce Żuk miał z przytupem wyrazić swoją dezaprobatę na ten pomysł…

Wszechobecne mokradła i czerwona, pylista droga. Fot. Ola Rosa

Istne safari. Przejeżdżając przez Park Narodowy Pantanal zasmakowaliśmy jeszcze więcej fauny niż dotychczas. Pierwszy przywitał nas zdechły koń leżący przy drodze. Na wpół już zjedzone ciało denata pokrywała chmara ogromnych ptaków, których nazw nie znamy. Cuchnęło niemiłosiernie. Jeszcze przez 200 metrów dał się czuć odór zanim odjechaliśmy dalej… Co chwilę przez drogę przelatywały mniejsze lub większe papugi, ale w pewnym momencie na drodze zobaczyliśmy strusia. Miał chyba ze 2 metry wzrostu i szedł sobie spokojnie drogą. Gdy usłyszał nadjeżdżający samochód zaczął biec. Podjęliśmy więc rękawicę i dodaliśmy gazu. Nasz „pościg za strusiem” nie trwał jednak zbyt długo, bo nagle usłyszeliśmy huk i rytmiczne syczenie. Wystrzeliło nam świecę zapłonową. Wcześniej, w San Pedro de Atacama urwał nam się gwint jednej ze świec – wkleiliśmy ją więc na poxipol, łapiąc skrawek gwintu. To rozwiązanie wytrzymało jakieś 4500 km – aż do Brazylii. Tuż po przekroczeniu granicy, dzień wcześniej świeca wyleciała z hukiem. Wkleiliśmy ją więc ponownie, ale przezornie zaopatrzyliśmy się w sklepie motoryzacyjnym w świecę z dłuższym gwintem. Normalna świeca nie łapała resztek „dobrego” gwintu w głowicy. Gdy tylko stanęliśmy zacząłem pomiary suwmiarką, czy dłuższa świeca nie będzie kolidować z zaworami lub tłokiem. Wszystko się mieściło z kilkumilimetrowym zapasem. Wkręciłem więc nową świecę i pojechaliśmy.

Naprawa świecy. Fot. Ola Rosa.

Niespełna pół kilometra dalej nie wierzymy własnym oczom – struś na nas czekał. Delikatnie pojechaliśmy za nim, ale szybko się zorientował i zaczął biec. Aby utrzymać prędkość biegu strusia musieliśmy się rozpędzić do prawie 40 km/h. Szybki jest! W końcu uskoczył w krzaki… cóż, dalszą trasę urozmaicały nam inne zwierzęta.

Struś vs Żuk – 1:0. Fot. Ola Rosa

Niebiosa wciąż chciały nam chyba dać do zrozumienia, że ta droga nie jest najlepsza i Żuk ma już dość wyboistych szutrów. Po kolejnych kilku kilometrach na grząskim piachu zarzuciło Żukiem i gwałtownie się zatrzymaliśmy. Okazało się, że odczepił się jeden z drążków kierowniczych i każde koło było skręcone w inną stronę. Odkręciła się nakrętka przegubu, która nie miała prawa się odkręcić – była zabezpieczona zawleczką. Jakimś dziwnym trafem, albo zawleczka wypadła, albo została ścięta przez nakrętkę, ale odkręciła się od wibracji, których było wiele w czasie tej podróży. Szczęście w nieszczęściu, że stało się to przy niskiej prędkości na szutrowej drodze. Szybko poradziliśmy sobie z usterką, tym razem mocno skręcając drążek nakrętką samokontrującą i ruszyliśmy w drogę mając nadzieję, że takie niespodzianki się nie powtórzą.

Rozjechane koła – przykręcamy drążek kierowniczy. Fot. Ola Rosa

W parku narodowym czekała nas też przeprawa promowa przez rzekę Paragwaj. Prom to duże słowo, bardziej pasuje tu określenie „tratwa silnikowa”. Promem była bowiem sporej wielkości, stalowa platforma z wieżyczką. Wysłużony, skrzypiący i zardzewiały prom podpłynął do brzegu, załadował trzy samochody i z miarowym pomrukiem leciwego diesla odpłynął.

Wjazd na prom. Fot. Ola Rosa

Przeprawa promem. Fot. Marcin Warwaszyński

Samochód na promie. Fot. Ola Rosa

Im głębiej wjeżdżaliśmy do parku, tym ciekawsze zwierzęta pojawiały się przy drodze. Co chwilę przebiegały dzikie kapibary, czy niespotykane w Polsce bydło z „garbami” na plecach.

Przejeżdżając przez jeden z drewnianych mostków w mokradłach widzieliśmy krokodyla. Podobno żyją tam też piranie, ale tych nie zauważyliśmy. Wchodzić do wody, aby to zweryfikować jakoś nam się nie uśmiechało. Zadowolił nas widok krokodyla i ruszyliśmy przez drewniany mostek, mając nadzieję, że jego drewniana konstrukcja wytrzyma ciężar obładowanego Żuka.

Kapibary przy drodze. Fot. Ola Rosa

Bydło „z garbem”. Fot. Ola Rosa

Dzikie zwierzęta co rusz przebiegały przez drogi. Konie, kapibary, bydło czy inne czworonogi. Ptaki zupełnie nam nie znane przelatywały nad Żukiem, a raz, przy rzece zobaczyliśmy coś, co wprawiło nas w osłupienie i rozbawienie zarazem. Ptaki przypominały bociany, ale „z workami na śmieci” na szyjach, jak to stwierdził Jacek. Faktycznie, tak wyglądały. Śnieżnobiałe ptaki, mogły mieć z 1,5m wysokości, szyje miały czarne, workowate, oddzielone od reszty czerwonym paskiem. Jak się okazało był to Żabiru amerykański. Były też mniejsze latające stworzenia – motyle. Do tej pory takie motyle widzieliśmy chyba tylko na filmach lub w muzeach. Były okazy o szerokości dwóch centymetrów, były takie, co miały pięć, a nawet ogromne – dziesięciocentymetrowe motyle dostojnie wachlujące w powietrzu kolorowymi skrzydłami. Każde z nich występowały chyba we wszystkich możliwych wariantach kolorów i wzorów. Jednym słowem niesamowite. Jak się później okazało, na wodospadach Iguazu było ich jeszcze więcej, ale o tym będzie osobny wpis…

 Żabiru amerykański, czyli brazylijski bocian. Fot. Ola Rosa

Trasa wiodąca przez park narodowy miała jakieś 120 km. Nadłożyliśmy może 10 km w stosunku do normalnej autostrady. Warto było. Jadąc zwykłą osobówką przypuszczalnie byśmy to ominęli. Wykupiona wycieczka turystyczna niemal na pewno zrezygnowałaby z tej trasy. Żuk daje pod tym względem niezależność większe możliwości – stosunkowo duży prześwit i zawieszenie stworzone do jazdy po nierównym podłożu. Do kompletu załoga Żuka – ciekawa świata, gotowa nadrobić drogi, zaryzykować i przeżyć kolejne przygody, by zobaczyć jak najwięcej. Tego, co zobaczymy i przeżyjemy nikt nam nie zabierze. 🙂

Przejazdy przez drewniane mostki. Fot. Ola Rosa