Indianie, ślizgawki i poranne zorze
Po krótkiej wycieczce do Paragwaju, powróciliśmy na brazylijską ziemię. Ciężko było odpędzić myśli, że zbliżamy się już do finału naszej podróży. Ostatnie wjazdowe pieczątki w paszportach, ostatni przekroczony Żukiem posterunek graniczny. Brazylię mieliśmy opuścić już na skrzydłach samolotu. Z drugiej strony od powrotu do Europy dzieliły nas jeszcze dwa tygodnie i bez mała dwa tysiące kilometrów do pokonania przez Kraj Kawy. Ruszyliśmy zatem raźno w drogę, aby jak najlepiej wykorzystać ostatnie chwile na południowoamerykańskiej ziemi.
Pierwsze dni naszej przeprawy z doliny Parany nad Atlantyk upłynęły pod znakiem długich godzin w samochodzie. Pokonywaliśmy codziennie wiele kilometrów, nocując na przydrożnych parkingach i bocznych drogach. Właśnie w trakcie poszukiwania miejsca na biwak powrócił nasz dawny problem. Podczas kolejnego podjazdu pod stromą górkę, wklejona w uszkodzone gniazdo, świeca opuściła z hukiem głowicę silnika, a nam przyszło koczować na środku drogi dojazdowej do chwilowo niezamieszkanej daczy. Wieczorem odbyła się kolejna operacja wklejania świecy w ocalałe resztki gwintu i rano mogliśmy ruszyć w drogę. Byliśmy jednak mocno sceptyczni, co do trwałości tego rozwiązania. Choć Żuk dzielnie jechał do przodu, z duszą na ramieniu nasłuchiwaliśmy, kiedy to znajomy huk pod pokrywą silnika rozlegnie się ponownie. Na szczęście już po kilku kilometrach naszym oczom ukazał się przydrożny parking, a na nim niewielki warsztat samochodowy. Właściciel, zaawansowany wiekiem dżentelmen, zaoferował nam jako cudowne remedium niewiadomego pochodzenia zielone lepiszcze. Utrzymywał, że to niezawodny środek, który pozwoli nam zapomnieć o usterce na wiele tysięcy kilometrów. Naszego zaufania nie wzbudził, ale oddać trzeba, że jego obietnice nie okazały się zupełnie bez pokrycia. Dziwna mikstura, która wyglądała jakby pochodziła od ósmego pasażera Nostromo, pozwoliła usadowić świecę w silniku na kilka dni, a nasza podróż znów nabrała tempa.
Obozowisko przy bocznej drodze. Fot. Ola Rosa
Wschód słońca nad selwą. Fot. Ola Rosa
Tajemnicze zielone lepiszcze – naprawia wszystko, na zawsze! Fot. Marcin Warwaszyński
Tego samego dnia przyszło nam obozować po raz pierwszy nad Oceanem Atlantyckim. Po wielu nocach przespanych na skalistych pustyniach, w mroźnych górach i w dusznej, pełnej moskitów selwie, wyczekiwaliśmy z utęsknieniem widoku rajskich plaż Brazylii. Przybycie nad ocean uczciliśmy kąpielą, kolacją upieczoną nad niewielkim ogniskiem i degustacją Cachacy. Po takim relaksującym wieczorze, obudzić się przy szumie fal, czując na twarzy ciepłe promienie wschodzącego nad oceanem słońca, to było to.
Ptak i owad. Fot. Marcin Warwaszyński
Pierwszy poranek na plaży. Fot. Ola Rosa
Wschód słońca nad Atlantykiem. Fot. Ola Rosa
Nazajutrz w pogodnych nastrojach wyruszyliśmy do okolicznego miasteczka na zakupy oraz w poszukiwaniu warsztatu. Nasz przeładowany bagażnik dachowy wymagał regularnego doglądania i drobnych napraw. W odnalezionej przez nas kanciapce pracowało kilku młodych chłopaków. Pomogli nam prostując i spawając powyginane i popękane podpory bagażnika. Na pytanie o cenę usługi jeden z nich ze śmiechem odpowiedział – „Umówmy się, że następnym razem jak się spotkamy postawicie kawę, co?”. Opowieści o przyjaznej i wesołej naturze Brazylijczyków nie pierwszy raz znalazły swoje potwierdzenie w naszej podróży.
Kolejny miły akcent i nietypowe spotkanie trafiły się jeszcze tego samego dnia popołudniu. Podczas postoju na stacji benzynowej zaczepiło nas dwóch mężczyzn. Wysiedli uprzednio z samochodu terenowego opatrzonego logiem rezerwatu przyrody. Okazało się, że w okolicy znajduje się wioska Indian Guarani, gdzie ci usiłują prowadzić życie w zgodzie ze swoimi korzeniami. Tego dnia na jej terenie odbywał się festiwal kultury indiańskiej. Panowie pracowali natomiast w Straży Ochrony Parku Narodowego, na terenie którego położona jest osada. Ponieważ bardzo zależało im na dobrej komitywie z lokalną społecznością, pomagali przy organizacji festynu. Niestety kiedy dotarliśmy na miejsce impreza miała się już ku końcowi, ale nic straconego – dostaliśmy zaproszenie na następny dzień.
Po noclegu na pięknej plaży nieopodal, wróciliśmy do wioski. Festyn trwał w najlepsze. Panowie i panie, dorośli i dzieci przystrojeni w oryginalne stroje, pióropusze i biżuterię paradowali między zaciekawionymi gośćmi. Mogliśmy zaznajomić się z tajnikami sztuki i kuchni Guarani oraz podpatrzeć, jak mieszkają w swojej wiosce na skraju cywilizacji. Gwoździem programu były zawody łucznicze, w których rywalizowały drużyny złożone z członków różnych klanów.
Zawody łucznicze Indian Guarani. Fot. Ola Rosa
Zawody łucznicze Indian Guarani. Fot. Ola Rosa
Zawody łucznicze Indian Guarani. Fot. Marcin Warwaszyński
Visa czy Mastercard? Fot. Jacek Ukleja
Młody Indianin. Fot. Marcin Warwaszyński
Stary indianin. Fot. Marcin Warwaszyński
W tej symfonii nietrudno było wyłowić też fałszywe nuty. Pomiędzy barwnymi ozdobami i biżuterią kłuły w oczy elektroniczne zegarki na nadgarstkach. Wymalowani pstrokatą farbą od pasa w górę łucznicy, na nogach nosili spodenki sportowe znanych zachodnich marek. Nawet sprzedawca na straganie z pamiątkami, na wieść, że nie posiadamy gotówki, szybko zorganizował… przenośny terminal płatniczy. Jakoś jednak nie przeszkadzały nam te drobiazgi. Ciężko było odnieść wrażenie, że impreza ma charakter komercyjny. Być może z uwagi na to, że liczebnością Indianie znacznie przewyższali przybyłych gości, a może to przez szczere uśmiechy na ich twarzach, widoczną oznakę, tego że naprawdę dobrze się bawili. Ostatecznie opuściłem to miejsce z (być może nieco naiwnym) wrażeniem, że to nie potomkowie prawdziwych Indian, ku uciesze gawiedzi przebrali się w paradne stroje, by zebrać parę groszy, ale, że zaproszono nas na spotkanie tych, którzy chcą zachować pamięć o swoim dziedzictwie. Nie wiem ile, to co zobaczyliśmy ma wspólnego z codziennym życiem tej społeczności. Zapewne orbitują gdzieś na krawędzi cywilizacji. Pewnie młodzi – jak wszędzie – uciekają do miast w poszukiwaniu pozornie lepszego życia. Starsi mimo, że bardziej przywiązani do ziemi, nie są wolni od wpływów otaczającego ich nowoczesnego świata. Na nasze szczęście są i tacy, którzy choćby od święta chcą jeszcze swoją kulturę celebrować, a także dzielić się nią z ciekawskimi przybyszami ze Europy.
Popołudniu ruszyliśmy dalej w drogę, kierując się już konsekwentnie wzdłuż wybrzeża oceanu w kierunku naszego kolejnego przystanku – kolonialnego miasteczka Paraty.
Poranek nad oceanem.
Paraty to niewielka miejscowość położona nad Atlantykiem, gdzieś w połowie drogi między Rio de Janeiro i Sao Paulo. Jeszcze przed opuszczeniem Europy, skuszeni pocztówkowymi widokami z przewodników, uznaliśmy je za obowiązkowy punkt wyprawy.
Miasteczko ani trochę nie zawiodło oczekiwań. Kameralne brukowane uliczki zwieńczone pierzejami niewysokich, kolonialnych budynków. Białe elewacje domów kontrastujące z barwnymi okiennicami i drzwiami. Wszechobecna zieleń egzotycznych drzew i krzewów, i ich kolorowe kwiaty. Wylewający się z okien gwar i zapach świeżo parzonej kawy. A wszystko skąpane w tropikalnym słońcu. Prawdziwa idylla. Jakby tego było mało przechadzkę zwieńczył bajeczny widok oceanicznej zatoki nad którą leży miasteczko.
Paraty należą do tych miejsc, w których pozornie nie ma zbyt wiele do roboty, ale niepowtarzalny klimat sprawie, że nawet najbardziej zapalony poszukiwacz przygód poczuje pokusę aby na chwilę utonąć w błogim lenistwie. Włóczęga po uroczych uliczkach, odkrywanie nowych zakamarków i drobnych smaczków, mogą być równie uzależniające jak adrenalina.
Miasteczko Paraty. Fot. Marcin Warwaszyński
Miasteczko Paraty. Fot. Ola Rosa
Po tych odwiedzinach w oazie spokoju, zrobiło się nam jednak tęskno za nieco mocniejszymi wrażeniami. Ale i te Paraty zapewniają. Niespełna 10 kilometrów na wschód od miasteczka znajduje się bowiem naturalny park wodnej rozrywki. Kameralne wodospady i oczka wodne w dżungli dla amatorów kąpieli, wartkie strumienie w których można popływać mierząc się z prądem oraz największa atrakcja – naturalna zjeżdżalnia wodna. Płynąca wartkim prądem po śliskich głazach woda tworzy tam fantastyczną ślizgawkę. Kilkunastometrowy zjazd w dół kończy się lotem do głębokiego basenu, również powstałego w naturalnym zagłębieniu terenu. Amatorów wrażeń nie brakowało. Kilku miejscowych chłopaków, którzy ewidentnie na tej ślizgawce zjedli (lub, bardziej stosownie – wybili sobie) zęby, urządzało nawet zawody, kto popisze się zjazdem okraszonym bardziej karkołomną akrobacją.
Ślizgawki Cachoeira Tobogã
Nieopodal ślizgawek znajduje się też kościółek bardzo malowniczo położony na ogromnej skale. Fot. Ola Rosa
Aquapark w sercu dżungli. Fot. Ola Rosa
Zabawy na ślizgawce (fot. Ola Rosa)
Rzut oka na mapę nie pozostawiał złudzeń, nieuchronnie zbliżaliśmy się do finału naszej wyprawy – Rio de Janeiro. Zanim jednak dotarliśmy do Ciudad Maravillosa, po raz ostatni powrócił problem z wypadającą świecą, na szczęście udało się go też pomyślnie rozwiązać. A było to tak…
Opuściwszy Paraty, pomknęliśmy dalej w kierunku północnym. Od Miasta Boga dzieliło nas jedynie 250km. Ponieważ jednak ruszyliśmy w drogę późnym popołudniem, wiedzieliśmy, że konieczny będzie jeszcze jeden nocleg gdzieś na trasie. Jak nie raz to bywało w przeszłości, miejsce postoju wybrał za nas Żuk. Po niespełna 70km jazdy świeca huknęła, silnik zaklekotał i jakoś na trzech cylindrach dotoczyliśmy się do stacji benzynowej. Tam też podjęliśmy ostatnią próbę wklejenia świecy, bez wielkiej nadziei na powodzenie – cóż jednak za różnica, do rana i tak byliśmy uziemieni, żaden warsztat ani mechanik o tej porze nas by nie poratował.
Noclegi na stacjach benzynowych to dla nas ostateczność. Żuk jest bardzo wygodnym autem w podróży, niestety komfortowo mogą w nim spać najwyżej dwie-trzy osoby, co zawsze zmusza nas to rozstawienia przynajmniej dwóch namiotów. Jak można się domyślić, obsługa w tego typu placówkach nie zawsze reaguje entuzjazmem na pytanie o możliwość biwakowania przy stacji. Ciężko nawet obwiniać kogoś o brak życzliwości, ci ludzie mają swoich przełożonych, a oni swoje wytyczne. Zdarza się (jak przytrafiło nam się choćby w Chile), że możemy rozbić się, ale jesteśmy uprzedzeni o konieczności zwinięcia obozowiska skoro świt. Bywa też i tak, że jednak śpimy wszyscy w Żuku, ściśnięci jak sardynki (paskudny nocleg w strugach ulewnego deszczu, pod Mendozą w Argentynie).
Aby uniknąć takiej nieprzyjemności zdecydowałem się ruszyć z Marianem na rekonesans po okolicy. Wyglądało na to, że stacja położona jest przy wjeździe do małego miasteczka. Może tam znajdzie się ktoś przyjazny i pozwoli przespać się w przydomowym ogrodzie?
Miasteczko okazało się strzeżonym luksusowym osiedlem. Na każdym skrzyżowaniu stała budka ochroniarza. Przejazd często grodziły szlabany. Nie wyglądało to zanadto gościnnie. Wiedzieni już bardziej wścibstwem niż realną perspektywą odnalezienia miejsca na biwak, zagłębialiśmy się jednak w tę nowobogacką osadę. Czego tam nie było? Wille, baseny, pola golfowe, nadoceaniczna promenada, piaszczysta plaża, port pełen luksusowych jachtów. Co zabawne brakowało mieszkańców. Miasteczko było opustoszałe. W oknach ciemno, na ulicach żadnego ruchu oprócz kilku ochroniarzy, snujących się pomiędzy swoimi stróżówkami. Trafiliśmy najwyraźniej do weekendowej sypialni brazylijskiej socjety.
Aż dziw, że nikt nas nie przegonił, widząc dwóch myszkujących po osiedlu oberwańców w znoszonych, podróżnych łachmanach.
Ostatecznie powróciliśmy na stację benzynową. Tym razem zdecydowaliśmy się jednak nie dopytywać obsługi i nie ryzykować odmowy. Ukryliśmy namioty w krzakach przy parkingu, licząc, że nawet jeśli ktoś nas wypatrzy, to może postawiony przed faktem dokonanym, przymknie oko na niesubordynowanych turystów.
Rano ruszyliśmy w drogę nasłuchując, kiedy świeca wyfrunie znowu. Ujechaliśmy jakieś 10km. Tym razem zrządzenie losu było fortunne. Żuk rozkraczył się nieopodal warsztatu samochodowego. Zagajony mechanik okazał się tym kogo potrzebowaliśmy. Polecił nam zaczekać i po kilkudziesięciu minutach wrócił z drobiazgiem, który próbowaliśmy nabyć już od kilku tygodni – tulejką do naprawy gwintów świec. Wiedzieliśmy, że to również jest rozwiązanie doraźne, ale mimo wszystko wiele pewniejsze niż wszystkie używane przez nas dotychczas kleje.
Jak wiele doraźnych, prowizorycznych rozwiązań i to okazało się nadspodziewanie trwałe. Pokonaliśmy tak później jeszcze ponad dwa tysiące kilometrów po brazylijskich i polskich szosach, zanim pół roku po powrocie do kraju udało nam się znaleźć czas i środki na gruntowny remont Żuka, w tym na demontaż głowicy silnika i regenerację uszkodzonego gwintu.
Ruszyliśmy dalej w stronę Rio de Janeiro. Po drodze czekał nas jeszcze pyszny obiad w przydrożnej jadłodajni, leniwe popołudnie na plaży i ostatni nocleg nad oceanem. Wieczór spędziliśmy w towarzystwie grupy rozimprezowanych Brazylijczyków. Cachaca lała się strumieniami, a wesołym rozmowom nie było końca. W naszych głowach radość i beztroska mieszały się jednak z nutką nostalgii, bo oto byliśmy już niemal u kresu naszej wyprawy.
Oko w oko. Fot. Marcin Warwaszyński
Kochani,
po pierwsze, serdeczne pozdrowienia z Sydney.
Jestem Waszym wielbicielem, od pierwszego przypadkowego odcinka na YT
zaciekawily mnie Wasze podroze. Wasze przygody, ciekawe miejsca i oczywiscie ZUK.
30 kilka lat temu takze jezdzilem Zukiem.
Wiem ze planujecie nastepny wyjazd, wiem ze ma to byc cos duzego, mam nadzieje ze
mysleliscie rowniez o Australii.
Dla europejczykow dosc daleko i egzotycznie, a Zuk jak by sie cieszyl!
Tylko ta jazda po lewej stronie.
Zycze szerokiej drogi, wysokich oktanow i zazdroszcze mlodosci i calego szczescia z tym zwiazanego.