CIDADE MARAVILHOSA

Podróżowanie Żukiem to sport zespołowy. W drodze spędzamy razem mnóstwo czasu, cieszymy się razem i razem pokonujemy przeszkody. Podróżowanie Żukiem nie kończy się, kiedy ostatnia osoba opuszcza pokład i zatrzaskuje drzwi. Podróżowanie Żukiem to też dłubanie przy samochodzie, planowanie i podsumowywanie wyjazdów, tworzenie filmów, a także tego bloga… I w tym wypadku jesteśmy drużyną. Ostatni wpis na temat naszej wyprawy do Ameryki Południowej niech będzie tego przykładem. Zapraszamy do lektury 🙂

Wstęp (Jacek Dec)

Rio de Janeiro miało być efektownym ukoronowaniem naszej wyprawy. Uznawane przez wielu za najpiękniejsze miasto świata. Legendarna stolica karnawału. Pełne miejsc, które same w sobie mogłyby być celem wycieczki. Plaża Copacabana, pomnik Chrystusa górujący nad miastem, największy stadion piłkarski świata – Maracana, czy kolejka linowa na szczyt Głowy Cukru. Lista atrakcji jest imponująca. Poprzeczka oczekiwań znalazła się po raz kolejny na niebotycznej wysokości.

Im bliżej było ostatecznego celu wycieczki, tym bardziej zastanawiałem się czy coś jeszcze może nas zaskoczyć. Feeria bajecznych miejsc, które odwiedziliśmy, bezlik przygód i skrajne emocje jakich doświadczyliśmy w ciągu tych trzech miesięcy, przesunęły próg naszego zdumienia gdzieś w siną dal.

Pomimo moich wątpliwości Cidade Maravilhosa – jak określają je Brazylijczycy – sprostało swojej legendzie. Zachwyciło. Kilka dni, które tam spędziliśmy było wspaniałym finałem wyprawy, która pozostanie w naszej pamięci na zawsze.

Do Rio zajechaliśmy w okolicy południa. Dawna stolica Brazylii powitała nas nieznośnym upałem i korkiem na autostradzie dojazdowej do miasta. Powietrze kleiło się a smród spalin dusił. Przeprawa do centrum gdzie położony był nasz hostel zajęła nam kilka godzin. Niemiłe dobrego początki.

W końcu dotarliśmy na miejsce. Pensjonat położony był w starej kolonialnej kamienicy, w dzielnicy Santa Teresa. Słońce, wąskie brukowane uliczki pełne zieleni, kolorowe fasady budynków, wesoły gwar z przyulicznych barów i niepowtarzalny klimat latynoskiej beztroski… już byliśmy zakochani w Rio.

Jeszcze tego samego popołudnia ruszyliśmy na zwiedzanie. Nasze pierwsze kroki skierowaliśmy w stronę słynnych na cały świat plaż Rio – Copacabany i jej co raz bardziej popularnej siostry, Ipanemy. Rozległe połacie piasku, skąpane w ciepłym świetle chylącego się nad horyzontem słońca, pełne odpoczywających ludzi i dzieciaków uganiających się za piłką, na wodzie surferzy zmagający się z falami oceanu. Widok był pocztówkowy.

 
Plaża Copacabana skąpana w promieniach zachodzącego słońca. Fot. Marcin Warwaszyński

Rozwinięcie I (Jacek Ukleja)

Podczas wyprawy rzadko rozdzielamy się na dłużej. Nie powinno to nikogo dziwić, biorąc pod uwagę, że do obranych przez nas celów przeważnie prowadziła jedna droga. Dodatkowo trudy podróży wymagały od nas ciągłej współpracy i podziału obowiązków. W Rio było jednak inaczej. Nie tylko dlatego, że był to ostatni punkt naszej wspólnej wyprawy, ale również dlatego, że to słynne na cały świat miasto oferowało całą gamę różnych atrakcji. Każdy z nas mając do dyspozycji raptem parę dni sam musiał zdecydować na czym najbardziej mu zależy. Podzieliliśmy się więc na dwie grupy. Jako, że Marian z Jackiem wybrali „Piwny Szlak” i włóczęgę po barach i innych knajpeczkach po mniej turystycznych miejscach, my postanowiliśmy odhaczyć kilka szlagierów, które dla nas (Sylwii, Jacka, Julity i Oli) były bezkonkurencyjnymi symbolami tego miasta, a nawet kontynentu.

Pierwszego dnia zaplanowaliśmy wspinaczkę na górę Corcovado, na szczycie której znajduje się olbrzymia statua Chrystusa Odkupiciela z rozpostartymi ramionami obejmującymi zarówno miasto jak i witająca przybywających oceanem gośćmi. Autobus komunikacji miejskiej podwiózł nas najbliżej jak to było możliwe. Jedyne co nam pozostało to przejście przez kilka uliczek i co najmniej godzinna wspinaczka wokół góry. Na pierwszy rzut oka wydało się to banalne. Problem w tym, że najkrótsza droga, którą obraliśmy, wiodła przez jedną z faweli, o czym w danym momencie jeszcze nie wiedzieliśmy. Trzymając w rękach markowe aparaty, nie sposób pozostać anonimowym pośród mieszkańców ubogiej dzielnicy. Mogliśmy stać się łatwym celem dla okolicznych łotrów, gdyby nie pewna sytuacja…

Inżynier niepewnie rozglądający się czy za rogiem nie czyha niebezpieczeństwo

Gdy z czasem zaczęliśmy czuć się nieswojo i zaczynało do nas docierać, że zdecydowanie nie pasujemy do miejsca, w którym się znaleźliśmy, zobaczyłem jak jeden z samochodów gwałtownie zahamował. Zawrócił z piskiem opon i zaczął jechać w naszym kierunku. W pierwszej chwili pomyślałem, że to napad i że już możemy się pożegnać z naszym cennym sprzętem. Kierowca otworzył pośpiesznie szybę i kulawą angielszczyzną próbował nam coś wytłumaczyć. Zrozumieliśmy z tego ostatecznie na tyle dużo, żeby dać się namówić do wejścia do jego zdezelowanego wozu. Wciąż niepewni czy jesteśmy ofiarami napadu czy właśnie doświadczyliśmy przykładu brazylijskiej życzliwości zaczęliśmy się wsłuchiwać w to co ma nam do powiedzenia. Kierowca twierdził, że weszliśmy do niebezpiecznej części tejże faweli i gdy nas zobaczył postanowił się zawrócić i nas zabrać. Był całkowicie przekonany co do tego, że niebawem wpakowalibyśmy się w kłopoty i, jak to określił, nie chciał mieć nas na sumieniu. Tym sposobem uniknęliśmy tarapatów i bez większego wysiłku dostaliśmy się na sam szczyt Corcovado. Gdy zaoferowaliśmy mu zapłatę odmówił…kolejny raz trafiliśmy na człowieka, który był po prostu dobry.

 

Widok na wybrzeże Rio widziany oczami Jezusa. Fot. Ola Rosa

Na górze, zastał nas wspaniały widok. O ile sam majestatyczny posąg Jezusa, zdaniem większości obecnych na szczycie miłośników selfie, był główną atrakcją tego miejsca, o tyle na nas większe wrażenie zrobił widok na panoramę miasta. Temu oto krajobrazowi postanowiliśmy poświęcić dłuższą chwilę i nacieszyć się obrazkiem przedstawiającym najbardziej rozpoznawalne wybrzeże na świecie. Było to dla nas o tyle miłe, że widoki z tej perspektywy stały się dla nas rzadkością odkąd dron wyzionął ducha po kraksie w Argentynie. Żeby nie było tak podniośle cyknęliśmy sobie fotkę z wysokim jegomościem na odchodne i wróciliśmy do domu omijając konfliktotwórcze części miasta.

Fotka z Jezusem musi być. Fot. Jacek Ukleja

Kolejnego dnia, gotowi na nowe atrakcje postanowiliśmy zobaczyć miejsca, które przedstawiały sobą dwa zupełnie skrajnie odmienne światy. Zaczęliśmy od spaceru po przepiękny Parque Enrique Lage po czym udaliśmy się do jednej z faweli – Vidigal, będącej domem dla najbiedniejszych mieszkańców Rio.

Kawiarnia przy Akademii Sztuk Pięknych w parku Enrique Lage. Fot. Ola Rosa

Park Enrique Lage pełni funkcję ogrodu botanicznego (znajduję się całkiem niedaleko Corcovado, w którym niedawno byliśmy), a w jego pobliżu znajduje spora liczba willi zamieszkałych przez zamożną część społeczności Rio oraz słynna akademia sztuk pięknych zaprojektowana przez włoskich architektów. W odróżnieniu od europejskich poukładanych parków, do których przywykliśmy, ogród zachwycał niezakłóconym przez człowieka naturalnym nieładem. Powalone drzewa, krzewy oraz żyjące tam zwierzęta sprawiały wrażenie lasu deszczowego. Udało nam się zobaczyć dzikie zwierzęta żyjące w prawie naturalnym dla siebie środowisku. Dziewczyny najbardziej zaskoczył i przeraził widok nietoperza pożeranego przez żmiję. Wszystko wydarzyło się oczywiście wprost na ścieżce którą szliśmy.

Fot. Ola Rosa

Parque Lage wygląda niczym las deszczowy. Fot. Marcin Warwaszyński

Z parku udaliśmy się do Vidigal, zahaczając po drodze o nasz hostel. Doświadczeni naszym pierwszym spotkaniem z brazylijskimi fawelami postanowiliśmy zostawić absolutnie wszystko co ze sobą mieliśmy w hostelowej skrytce. Tym razem jedynymi pamiątkami jakie mieliśmy zamiar ze sobą zabrać do domu miały być wspomnienia i obrazy zachowane w naszej pamięci. Dla bezpieczeństwa wzięliśmy ze sobą wyłącznie odliczoną kwotę na metro. Schowaliśmy wyliczone reale (waluta brazylijska) głęboko w kieszeni i ruszyliśmy zwiedzać te mniej bezpieczne zakamarki Rio.

Po dotarciu na miejsce zaczęliśmy spacerować w miarę pewnie, nawet pieniądze przeznaczone na powrót wydaliśmy na pyszne lody o smaku owoców acai. Jednak im bardziej zagłębialiśmy się w drobne uliczki Vidigal tym bardziej czuliśmy na sobie wrogie spojrzenia mieszkających tam ludzi. Jak w każdym miejscu, w którym mieszkają ludzie ubożsi, życie toczyło się tam na ulicy, co sprawiało, że obecność turystów (a byliśmy tam prawdopodobnie jedynymi turystami tego dnia) była od razu zauważona przez wszystkich mieszkańców. W pewnym momencie, gdy skręciliśmy w boczną uliczkę zauważyłem grupę młodych ludzi w wieku około 30 lat. Wszyscy wyglądali jak typowi gangsterzy z filmów opowiadających o tym jakie niebezpieczeństwa czają się w fawelach Południowej Ameryki – większość z nich miała na sobie podkoszulki bez rękawów, w kieszeni widać było wystającą spluwę a wyraz ich oczu dawał nam do zrozumienia, że nie powinniśmy tu być. Mimo, że było ich kilkunastu, żaden z nich się nie odzywał. Każdy z nich w ostentacyjny sposób patrzył się na naszą 4 osobową grupkę. W jednym momencie poczuliśmy paraliżujący strach i zaczęliśmy mieć najgorsze myśli…co jeśli zaraz nas zaczepią i niezadowoleni z tego że nic cennego ze sobą nie mamy zrobią się nerwowi? W jednym momencie, jak zsynchronizowani, obróciliśmy się na piętach i ruszyliśmy szybkim krokiem w kierunku miejsca z którego przyszliśmy. Szczęśliwie dla nas, po raz kolejny, chyba nie mieli siły na zaczepki. Gdy dochodziliśmy do granicy faweli, z pełną prędkością wjechał samochód. Widzieliśmy przez otwarte okna, że wypełniony jest policjantami, a każdy z nich trzymał w dłoni karabin M16 – wyszliśmy stamtąd dosłownie na kilka sekund przed zbrojną akcją policji. Wracając byliśmy tak podekscytowani, że nie przeszkadzało nam nawet to, że mamy szmat drogi do pokonania na piechotę bo przecież pieniądze na metro wydaliśmy na lody owocowe.

Rozwinięcie II (Jacek Dec)

Tymczasem Marian i ja postawiliśmy na dość spontaniczną włóczęgę po ulicach miasta. Nasza wycieczka poskutkowała między innymi wizytą w tajemniczym Museu do Amanhã czyli Muzeum Jutra. Futurystyczna bryła położona nad wybrzeżem oceanu, przyciąga uwagę z daleka, ogromna kolejka ludzi czekających do kas biletowych rozbudza ciekawość jeszcze bardziej.

Muzeum Jutra niczym statek kosmiczny, który wylądował nad wybrzeżem oceanu. Fot. Marcin Warwaszyński

Przespacerowaliśmy się po przybrzeżnej promenadzie wokół muzeum. Zaintrygowani zaczęliśmy wypytywać kolejkowiczów co takiego jest w środku, że zdecydowali się ustawić w rządku i czekać do wejścia w promieniach upalnego słońca. Ku naszemu zdziwieniu i rozbawieniu, nikt nie był w stanie stwierdzić co właściwie w Muzeum Jutra można zobaczyć. Tajemnica rozwikłała się kilka dni później, kiedy już rozdzieliliśmy się ostatecznie i zostałem sam w Rio w oczekiwaniu na lot powrotny do Europy.

Muzeum Jutra to wielka multimedialna wystawa prezentująca wizje przyszłości naszej planety. W większości niezbyt optymistyczne, głównie ze względu na zgubny wpływ naszego gatunku na środowisko. Na pewno ciekawe miejsce, ale czy konieczne do odwiedzenia? Mam wątpliwości.

Wróćmy jednak na ulice Rio de Janeiro. Pozostawiwszy za sobą oślepiający bielą gmach muzeum kontynuowaliśmy spacer. Po pożywnym posiłku w ulicznym barze skierowaliśmy się w stronę przystani statków. Rejs po zatoce? Czemu nie!

Jak się okazało oferta była skierowana nie do turystów, a do zwykłych mieszkańców. Tym chętniej skorzystaliśmy z okazji i za grosze nabyliśmy bilety na najbliższą przeprawę do Niteroi, miasta położonego po drugiej stronie Zatoki Guanabara. Podczas wycieczki tramwajem wodnym mogliśmy zobaczyć efektowną panoramę miasta tym razem z perspektywy statku.

Street food po brazylijsku. Fot. Marcin Warwaszyński

Street food po brazylijsku. Fot. Ola Rosa

Rejs po Zatoce Guanabara czyli alternatywne zwiedzanie Rio de Janeiro. Fot. Marcin Warwaszyński

Kolejne dni spędzone w Rio również obfitowały w atrakcje. Odwiedziliśmy między innymi sławne kolorowe schody. Obłożone mozaiką wielobarwnych kafli mimo turystycznego oblężenia zrobiły bardzo przyjemne wrażenie.

W ogóle Rio kojarzone z wszechobecną przestępczością, plagą kradzieży i napadów na turystów, jednocześnie wydaje się miastem niezwykle przyjaznym, w którym aż chciałoby się zamieszkać. Bajeczny widok otoczonej górami zatoki, rajskie plaże, gorące słońce, pełne zieleni ulice, parki, trasy rowerowe, wesoły gwar w przyulicznych barach, pyszne jedzenie, uśmiechnięte twarze mijanych ludzi. Nawet największy sceptyk życia w mieście i miłośnik natury, przyzna, że to miejsce ma ,,to coś”.

Rio, kolorowe miasto. Fot. Marcin Warwaszyński

Rio, panorama miasta. Fot. Ola Rosa

Ciekawym wydarzeniem, na które natrafiliśmy zupełnie przypadkowo były niezwykle barwne obchody Dnia Świętego Jerzego. Patron Anglii oraz Portugalii, najczęściej przedstawiany jako rycerz walczący ze smokiem, ma też swoje święto na ulicach Rio de Janeiro. Na chodnikach i jezdniach odbywał się tego dnia głośny festyn, mnóstwo było straganów z okolicznościowymi flagami i koszulkami.

Obchody Dnia Świętego Jerzego, czyli religijny folklor w wydaniu brazylijskim. Fot. Marcin Warwaszyński

Wyczerpani całodniowym zwiedzaniem postanowiliśmy, w ramach relaksu, wybrać się na brazylijską fiestę. Za poleceniem obsługi w naszym hostelu skierowaliśmy się w piątkowy wieczór w stronę baru, o nie pozostawiającej wątpliwości nazwie Casa da Cachaça. Uprzedzeni zostaliśmy, że może być tłoczno. Było…

Spragnionymi miłośnikami taniego rumu i tanecznych rytmów wypełniony był cały kwartał ulic. Impreza odbywała się głównie na zewnątrz. Oczywiście cachaça lała się strumieniami. Istne szaleństwo, w którym szybko poczuliśmy się jak ryby w wodzie 🙂

Zabawa trwała do późna, była to też nasza pożegnalna fiesta na amerykańskiej ziemi.

Zakończenie (wspólnie)

Następnego dnia rozstaliśmy się ostatecznie. Ja pozostałem w Rio, jeszcze dwa dni oczekując na samolot powrotny do Europy. Reszta ekipy wsiadła po raz ostatni do Żuka i ruszyli w stronę Sao Paulo, skąd też wrócili do domów.

Dzielny Żuk zapakowany w kontener i załadowany na statek niebawem dołączył do nas.

W chwili pisania tego tekstu, mijają już prawie dwa lata od momentu zakończenia wyprawy. Przeglądając materiały z naszej podróży, widząc samych siebie i wracając myślami do tego co przeżywaliśmy w chwilach uwiecznionych przez obiektywy aparatów, przychodzą mi do głowy pewne przemyślenia. Podróż tego typu, tak długa, trudna i pełna niespodzianek wpływa na człowieka i na to jak postrzega pewne rzeczy. Jest to uczucie towarzyszące, każdemu kto przeżył taką wyprawę. Po powrocie do domu człowiek docenia to co w życiu go otacza, a nawet najprostsze z pozoru rzeczy potrafią sprawić mu radość. Warto odbywać takie dalekie podróże choćby po to, żeby czasem przypomnieć sobie o tym uczuciu i zrozumieć jakimi jesteśmy szczęściarzami, że urodziliśmy się w tym właśnie miejscu na ziemi.

Nie mniej ważne jest to jak wspólnie spędzony czas wpłynął na nasze relacje. Niektórzy członkowie załogi znali się nawzajem od lat, a niektórzy poznali się na kilka miesięcy przed rozpoczęciem wędrówki. Dzieląc z drugim człowiekiem wspólnie przez trzy miesiące 5m2 pokładu Żuka, zaczynasz odczuwać, że łączy Cię z drugą osobą tak wiele silnych i głębokich przeżyć, iż masz pewność, że kontakt między wami pozostanie nieprzerwany przez lata.

Co dla niektórych może wydać się zabawne, niewiele odmienne odczucia wiąże z naszą dzielną maszyną, bez której taka podróż, w takim wymiarze, by się po prostu nie odbyła. Mimo iż koszty transportu Żuka do Polski przekraczały czterokrotnie jego wartość, nikt z nas nie miał wątpliwości, że trzeba to zrobić! Przed nami i Żukiem jeszcze wiele wyzwań, bo o ile koniec każdej podróży bywa ciężki i smutny, o tyle po każdej wyprawie można wreszcie usiąść, odpocząć i zacząć planować kolejną przygodę….

Fot. Ola Rosa