Urwany resor i płonące opony, czyli Boliwia raz jeszcze!
,,W Boliwii każda droga jest drogą śmierci”
inż. Jacek Ukleja
Po ekscytującej wyprawie do krainy Inków oraz spotkaniu z Juanem, przyszedł czas na powrót do Boliwii. Ze stolicy dawnego imperium, Cuzco ruszyliśmy na południe w kierunku jeziora Titicaca. Choć nasza podróż powrotna z Machu Picchu była jedynym fragmentem trasy, kiedy poruszaliśmy się po własnych śladach nie było mowy o nudzie. Peruwiańscy kierowcy, stan dróg oraz otaczające nas krajobrazy wywoływały równie wielkie emocje jak kilka dni wcześniej. O ile wcześniejsze tygodnie przekonały nas, że podróżowanie po Ameryce Południowej jest obcowaniem z realizmem magicznym, to Peru okazało się apogeum tego szaleństwa.
Chociaż zachowamy z tego kraju wspaniałe wspomnienia, pożegnalny wieczór nie należał do najprzyjemniejszych. Kiedy opuściliśmy samochód, aby rozbić ostatni na peruwiańskiej ziemi obóz, Marian dostrzegł dość niepokojące zjawisko. Jedno z tylnych kół skręcone było pod nienaturalnym kątem do środka samochodu. Diagnoza padła szybko – Mamy poważny problem… Pękło mocowanie resora, potrzebna jest pomoc soldadora. Który to już raz…? Nazajutrz z duszą na ramieniu ruszyliśmy powolutku w kierunku najbliższej miejscowości, gdzie spodziewaliśmy się odnaleźć spawacza. Jazda przeciążonym samochodem, z tak poważną awarią nie była może najrozsądniejszym rozwiązaniem, ale cóż innego nam pozostało?
Urwane mocowanie resora. Fot.: Marcin Warwaszyński
Wymuszonym przystankiem okazało się dobrze nam już znane, boliwijskie miasteczko Copacabana, to samo gdzie tydzień wcześniej spotkaliśmy się z Juanem. Odnalezienie stosownego fachowca okazało się trywialne. Warsztat położony przy głównej ulicy, był widoczny z daleka, gdyż większość napraw odbywała się na chodniku lub na jezdni przed budynkiem.
Obejrzawszy uszkodzony element mechanik orzekł, że nie zamierza ryzykować spawania w takiej bliskości zbiornika paliwa. -Muy peligroso… orzekł kręcąc głową. – Pana życzenie jest dla nas rozkazem, Senor… Szybko przystąpiliśmy do demontażu zbiornika oraz opróżnienia bagażnika dachowego, aby odciążyć nieco auto. Tak odchudzony Żuk znalazł się na podnośniku, a chwilę później gimnastykował się już pod nim el soldador. Nam pozostało cierpliwie obserwować pracę jego i jego żony, która cały czas dzielnie mu asystowała. Wizyta w warsztacie zakończyła się dość nieprzyjemnym akcentem, gdyż na koniec mechanik postanowił nieuczciwie wzbogacić się naszym kosztem, żądając za wykonaną pracę dwukrotnie wyższej stawki niż wcześniej ustaliliśmy. Przez moment zrobiło się dość nerwowo, ale ostatecznie zapłaciliśmy umówioną kwotę, a Boliwijczyk, chociaż odszedł z marsową miną, zapewne i tak przyzwoicie sobie na nas zarobił.
Wizyta u boliwijskiego spawacza. Fot.: Ola Rosa
Ostatecznie ta, jedna z najpoważniejszych awarii, które nam się przytrafiły, nie kosztowała wiele czasu. O wydanych pieniądzach też szybko zapomnieliśmy, bo już niedługo czekał na nas kolejny gwóźdź programu. Boliwijska Droga Śmierci.
Legendarna Camina de la Muerte to stara droga prowadząca pomiędzy szczytami Andów, położona na północny wschód od La Paz. Prowadzi ze stolicy w kierunku miejscowości Coroico. Bardzo wąska jezdnia biegnie u skraju wysokich przepaści i słynie z rekordowej ilości wypadków. Wizja przejażdżki Żukiem po tej rzekomo najniebezpieczniejszej drodze świata wywoływała w nas mieszankę fascynacji i obawy o własny los.
Niestety słynny szlak okazał się jednym z niewielu miejsc, gdzie nie udało nam się dotrzeć. Dawna gruntowa droga zastąpiona została nową, o bitumicznej nawierzchni, zdecydowanie bezpieczniejszą dla kierowców. Jedyną szansą przeprawy po prawdziwej Camina de la Muerte było zboczenie z nowej szosy w odpowiednim miejscu.
Jak to w Boliwii, nie dysponowaliśmy porządnymi mapami. Towarzysząca nam przez cały dzień mgła i deszcz nie ułatwiały nawigacji. Ostatecznie ze względu na fatalną pogodę i niemożliwość ustalenia, czy nie przegapiliśmy już zjazdu, zdecydowaliśmy się zawrócić. Teraz dysponując zapisem z rejestratora GPS, wiemy, że aby dotrzeć do Drogi Śmierci zabrakło nam 8 kilometrów.
Cóż, bywa i tak… Przejazd do Machu Picchu w Peru i dalsze przygody na boliwijskich szlakach z nawiązką powetowały nam poniesiony zawód.
Rozczarowani fiaskiem naszej wyprawy na Camina de la Muerte powróciliśmy do stolicy. Po drodze zatrzymaliśmy się na lokalną wersję hot-doga z Orlenu, czyli kostkę koziego sera z kolbą gotowanej kukurydzy na zagryzkę, kupione na przydrożnym straganie. Brzuchy zapełnione, humor powrócił, a nawet pogoda zrobiła się przychylniejsza. Kierunek – Cochabamba!
Trzytygodniowa przeprawa przez chilijską Atacamę i boliwijskie Altiplano, przyzwyczaiła nas do widoku jałowych pustkowi zwieńczonych zaśnieżonymi szczytami na horyzoncie. Choć pejzaże były czarujące, po pewnym czasie stały się już nieco monotonne. Wypad do przepełnionych zielenią peruwiańskich Andów, był dla nas odświeżający, jak nadejście wiosny po polskiej zimie. Krótki powrót w rejony zachodniej Boliwii, był już ostatecznym pożegnaniem z górskim krajobrazem, zbliżaliśmy się bowiem do południowoamerykańskiej selvy.
Zielony krajobraz wschodniej Boliwii. Fot.: Marcin Warwaszyński
Z każdym kilometrem zjeżdżaliśmy co raz niżej, wokół drogi przybywało roślinności, wciąż otaczały nas góry, ale nie były to już zaśnieżone, ponure masywy lecz łagodniejsze zalesione wzniesienia. Na naszych oczach przekraczaliśmy granicę stref klimatycznych. Co ciekawe wraz z otaczającą naturą zmieniała się także sceneria ludzkich osad.
Do tej pory napotkaliśmy na naszej drodze skromne miasteczka, składające się z prostych zabudowań, przez deficyt ulicznego oświetlenia ginące po zmroku w ciemnościach. Nawet stolica kraju wyglądała jak przeskalowana kopia tych ubogich osad, wzbogacona o nieco bardziej miejskie centrum. Mieszkańcy tych terenów również sprawiali wrażenie zamkniętych w sobie, raczej sceptycznych wobec kontaktów z przybyszami z zagranicy.
Wjeżdżając do Cochabamby doświadczyliśmy więc sporego szoku kulturowego. Miasto okazało się nowoczesne, w zachodnim stylu, pełne zgiełku i świateł. Zaintrygowani zatrzymaliśmy się przy jednym z wielu zielonych skwerów, gdzie akurat odbywał się lokalny jarmark. Alejki pełne były kolorowych straganów z przekąskami i napojami. Na ławkach i trawnikach ludzie celebrowali wieczór w towarzystwie rodzin i znajomych. Wszystko tonęło w wesołym gwarze rozmów i głośnej muzyki. Od razu zwróciły naszą uwagę różnice nie tylko w zachowaniu, ale i w wyglądzie mieszkańców tej części Boliwii. Nosili się na zupełnie inną modłę niż ich pobratymcy z wyżyn. Zamiast stereotypowych tęgich kobiet w melonikach i śniadych górali o zaciętych twarzach, spotkaliśmy wesołych Latynosów nie różniących się znacznie sposobem bycia od europejczyków.
Niesamowity kontrast na przestrzeni raptem kilkuset kilometrów i to w obrębie jednego kraju! Początkowo skołowani napotkanym widokiem, poczuliśmy się szybko pewnie, jak u siebie. Wyjechaliśmy z Cochabamby szeroką autostradą w stronę Santa Cruz, największego i najnowocześniejszego miasta w kraju.
I wtedy nieprzewidywalna, szalona Boliwia znów dała znać o sobie.
Z Cochabamby do Santa Cruz prowadzą dwie drogi. Północna – nowa, asfaltowa, z szeroką jezdnią, dłuższa, ale wygodniejsza – i południowa – stara droga w remoncie, którą obecnie ruch tranzytowy omija, choć dystans do pokonania jest znacznie mniejszy. Świadomi stanu naszego samochodu i nieco zmęczeni, zdecydowaliśmy się na pozornie łatwiejszą przeprawę drogą północną. Kłopoty rozpoczęły się już kilkadziesiąt kilometrów za Cochabambą, kiedy napotkaliśmy na naszej drodze ogromny korek. Nie panikowaliśmy, w końcu nawet na europejskich autostradach takie rzeczy się zdarzają. Niepokojem napełnił nas dopiero widok kierowców, jakby nigdy nic, sposobiących się do noclegu w stojących w kolejce samochodach. Postanowiliśmy rozpoznać sytuację u źródła. Oderwany od poduszki kierowca tira burknął -Dziesięć kilometrów dalej jest blokada, nie przepuszczają nikogo, was też nie puszczą. Może przepuszczą jutro może za tydzień. Idźcie już, próbuję spać…. Do myślenia dało nam, że w kolejce oczekują prawie tylko ciężarówki. Może blokada dotyczy jedynie tirów, może to jakieś limity tranzytowe… Ponieważ optymistyczne rozumowanie, wbrew jakimkolwiek przesłankom było fundamentem naszej wyprawy, postanowiliśmy i tym razem zaufać szczęściu. Rozpoczęliśmy wyprzedzanie korka lewym pasem. Z naprzeciwka rzadko poruszał się jakiś samochód, a naszym śladem ruszyło jeszcze kilka aut osobowych, co utwierdziło nas w przekonaniu o słuszności wyboru. W końcu natrafiliśmy na posterunek policji, przypominający przejazd graniczny lub bramki na autostradzie. Wszędzie roiło się od zaaferowanych stróżów prawa. Korzystając z zamieszania i wrodzonej bezczelności lawirowaliśmy Żukiem pomiędzy radiowozami i pieszymi patrolami policji. Mało kto zwrócił na nas uwagę. Ktoś pomachał, wtedy my udawaliśmy że nie zwracamy uwagi. Kilka minut później znaleźliśmy się po drugiej stronie kontroli, z powrotem na pustej szosie mknąc przed siebie i ciesząc jak głupi, że udało nam się przechytrzyć żandarmów. Znów nasza radość nie trwała długo. Pierwszą oznaką, że przeszkody dopiero się zaczynają był unoszący się w oddali dym, potem ujrzeliśmy łunę pożaru, a spektrum doznań uzupełnił ostatecznie smród palonej gumy. Okazało się, że blokada była działaniem oddolnym, to nie policja, ale niezadowoleni z polityki rządu lokalni mieszkańcy postanowili uprzykrzyć życie kierowcom. Droga była w poprzek zawalona płonącymi oponami. Mur ognia otaczała grupa kilkudziesięciu protestujących. To nie były już twarze wesołych Latynosów, złowrogie spojrzenia szybko schłodziły nasz entuzjazm. Na nic zdały się pertraktacje, na nic zdały się logiczne argumenty, że nas ten konflikt nie dotyczy. Miny zgromadzonych robiły się co raz bardziej nieprzyjazne. A że Żuk łatwopalny i lubimy go bardzo, postanowiliśmy co rychło zawrócić.
Po dwóch godzinach tułaczki lokalnymi dróżkami udało nam się dotrzeć do południowej drogi na Santa Cruz, tej z której wcześniej w akcie wygodnictwa zrezygnowaliśmy. Był środek nocy.
Nocleg jaki nam się wówczas przytrafił był pewnie jednym z najmniej udanych podczas wyprawy, ale i wybór był niewielki. Jechaliśmy do bardzo późna, pustą nieoświetloną szosą. Wzdłuż drogi nie pojawiały się żadne ciekawe perspektywy na biwak. W końcu ze zmęczenia zatrzymaliśmy samochód w miejscu, gdzie pobocze było nieco szersze, namioty rozbijając w przydrożnych krzakach. A był to dopiero wstęp do atrakcji następnego dnia.
Peligro en la via! – Niebezpieczeństwo na drodze. To normalne w Boliwii 😉 Fot.: Ola Rosa
Żuk w kolejce do przejazdu za zakopanym w błocie autobusem. Fot.: Ola Rosa
Przeprawy przez głębokie błoto z głazami budziło obawy o podwozie naszego Żuka. Fot.: Ola Rosa
Sprawdzamy, czy niczego nie urwaliśmy 😉 Fot.: Ola Rosa
Biwakowanie na poboczu ma tę niezaprzeczalną zaletę, że rano nie ma kłopotów z szybkim pozbieraniem się i wyruszeniem w drogę. Od świtu budził nas ryk silników ciężarówek i błysk świateł. Nie tylko nam nie było w smak oczekiwanie w wielokilometrowym korku.
Podjęliśmy więc dalszą drogę na wschód, w kierunku Santa Cruz. Czego nie dostrzegliśmy w nocy, krajobraz zmienił się już diametralnie. Jechaliśmy pomiędzy pagórkami porośniętymi gęstym, zielonym lasem. W niedługim czasie zgubiliśmy spod kół asfalt. Co kilkadziesiąt kilometrów mijaliśmy niewielkie miasteczka, z nadzieją wypatrując stacji benzynowej.
Szutrowo-gruntowo-błotnista droga w remoncie do Santa Cruz. Fot.: Marcin Warwaszyński
W pewnym momencie osady zaczęły pojawiać się co raz rzadziej, w końcu zniknęły zupełnie, a my jechaliśmy czymś w rodzaju ziemnego nasypu pozbawionego utwardzonej nawierzchni. Droga nie była jednak zupełnie zapomniana, wręcz przeciwnie. Wzdłuż trasy regularnie napotykaliśmy ekipy remontowe prowadzące gruntowną modernizację drogi. Owocami ich pracy kierowcy będą się cieszyć dopiero w przyszłości. My skazani byliśmy na liczne postoje na odcinkach z ruchem wahadłowym, przeprawy przez rozjeżdżone ciężkim sprzętem bajora i długie kilometry koszmarnej nawierzchni, pełnej kamieni, kolein i dziur.
Dość powiedzieć, że w trakcie długiego dnia jazdy przemieściliśmy się niespełna 200km, nie raz z duszą na ramieniu pokonując kolejne przeszkody.
Wieczór przyniósł kolejny odcinek sagi pod tytułem ,,Tyle miejsca naokoło, a my znów nie mamy gdzie przenocować”. Tym razem jednak wysiłki zwieńczone zostały sukcesem i udało nam się rozbić koczowisko na fundamentach nieukończonego domu, w ogrodzie pewnej przyjaznej boliwijskiej rodziny. Załapaliśmy się nawet na garnek ciepłej strawy. Po całym dniu trudów tłuczone ziemniaki z odrobiną warzyw smakowały jak posiłek z najlepszej restauracji.
Biwak po trudnej przeprawie przez boliwijską „drogę”. Fot.: Marcin Warwaszyński
Drogę z Cochabamby do Santa Cruz, czyli niespełna 500km, Google Maps szacuje na 8 godzin i 30 minut. Nam trasa ta zajęła łącznie około 20 godzin. Kiedy ostatecznie udało nam się dotrzeć do największej aglomeracji Boliwii, ta zrobiła na nas całkiem sympatyczne wrażenie. Ponieważ (chwilowo) mieliśmy dosyć przygód z radością powitaliśmy nowinę o drodze dobrej jakości aż do samej granicy z Brazylią. Jeszcze tego samego dnia wsiedliśmy z powrotem do Żuka. Zgodnie z obietnicą trasa wiodła prosto na wschód, a gładka asfaltowa nawierzchnia była dla nas ukojeniem.
Santa Cruz. Fot.: Marcin Warwaszyński
Bezpowrotnie pożegnaliśmy Andy. Na horyzoncie nie było widać żadnych wzniesień. Przecinaliśmy szerokie rozlewiska rzek i tropikalne mokradła, sporadycznie mijając niewielkie osady. Temperatura wyraźnie wzrosła, powietrze można było kroić nożem, a lody zakupione na stacji benzynowej po chwili nadawały się do picia przez słomkę. Podczas naszego ostatniego biwaku w Boliwii wieczorny odpoczynek umilało nam już tropikalne robactwo o nieakceptowalnych, dla wychowanego na dalekiej północy człowieka, rozmiarach.
Tak właśnie pożegnała nas Boliwia, kraj jedyny w swoim rodzaju, pełen kontrastów, który okazywał się czasem niegościnny, często niezrozumiały, ale także miejsce do którego koniecznie chcielibyśmy powrócić. Tymczasem zaraz za horyzontem, po drugiej stronie posterunku granicznego, czekał kolejny rozdział naszej podróży, radosna i szalona Brazylia.
Nocne smarowanie zawieszenia na stacji benzynowej po przejeździe przez pyliste i błotniste wyboiste drogi. Fot.: Ola Rosa.
Wszystko fajnie. Dobry tekst.
Tarpan 4×4 byłby lepszy, chociaż nie tak pakowny 😉