3 TYGODNIE W BUENOS AIRES, CZYLI O CO W TYM WSZYSTKIM CHODZI I JAK MIJAŁO NAM ŻYCIE NA PROWINCJI.
W podróżowaniu na własną rękę fajne jest to, że spotyka nas wiele niespotykanych wydarzeń. Plan planem, ale najczęściej to te przypadkowe sytuacje sprawiają, że powstają niezapomniane wspomnienia. Dla nas takim doświadczeniem było zamieszkanie u Juana na prowincji Buenos Aires.
OPÓŹNIENIA W WYSYŁCE ŻUKA
Bilety zakupiliśmy zaraz po tym, jak dostaliśmy informację o dopłynięciu Żuka do Argentyny 2 lutego. Myślimy sobie, aaa spoko! lecimy ostatniego stycznia, na chwilę jakiś nocleg znajdziemy więc spakujemy się w Żuka i ruszymy w trasę. Niestety byłoby zbyt pięknie gdyby wszystko się tak ładnie złożyło. Byliśmy nieświadomi zbyt wielu rzeczy i jakby nie patrzył – amatorami. Nikt z nas nigdy wcześniej nie był w Ameryce Południowej, a już tym bardziej nie wysyłał na ten kontynent samochodu! Oczywiście od kilku miesięcy mocno przygotowywaliśmy się do wyprawy, podpytując innych podróżników, czytając książki, blogi, filmy. Niestety okazuje się, że Argentyna jest wyjątkowym krajem. Byliśmy wielokrotnie ostrzegani, że tutaj żyją z łapówek, że biurokracja, że nikomu z niczym się nie spieszy ale nie spodziewaliśmy się, że AŻ TAK to wygląda.
Co więcej, nie mieliśmy szczęścia do firmy spedycyjnej w Polsce. Początkowo Żuk miał płynąć ze sprzętami Rafała Sonika na Dakar ale musiałby wrócić też z nimi więc ta opcja nie wchodziła w grę. Nie zdążylibyśmy w 2 tygodnie obrócić i zjechać połowy Ameryki 🙂 Skorzystaliśmy więc z usług poleconej firmy spedycyjnej. Przyszykowaliśmy Żuka, odstawiliśmy go do portu w Gdyni na czas i czekaliśmy tylko na załadunek. Byliśmy przekonani, że wypłynie zgodnie z ustaleniami i dotrze do Buenos Aires 1 lutego. Niestety nie wypłynął bo osoba odpowiedzialna poszła na urlop, a ta pełniąca zastępstwo nie zdążyła ogarnąć tematu na czas. Dali kolejny termin, na pewno dopłynie do Buenos Aires na 9 lutego. Wszyscy sfrustrowani, ale ok, co zrobić. Bardziej drastyczne ruchy typu zmiana firmy spedycyjnej mogłyby tylko pogorszyć i jeszcze bardziej opóźnić transport. Dzwoniliśmy codziennie, mailowaliśmy, a wszystko po to, żeby mieć pewność, że Żuk popłynie następnym statkiem. „Tak, tak, proszę się nie martwić” – słyszeliśmy. Mija wyznaczony termin. Dzwonimy. Złe wieści. Żuk nie wypłynął bo podobno nie było zgody po stronie argentyńskiej. Jakiej zgody do cholery?! Dlaczego nikt nas nie poinformował, że coś nie gra?? W ostateczności okazało się, że Pani odpowiedzialna za naszą sprawę, nie była właściwą osobą, zapomniała dostarczyć jakiegoś kwitka i przegapiła temat. Dla niej to było nic, jakiś jeden kontener w tą czy w tamtą nie robi różnicy. Dla nas, grupy ludków mających wszystko zaplanowane (wyprawę i sprawy w Polsce typu praca, uczelnia, itp.) – miało to ogromne znaczenie.
Tego już za wiele… okazało się, że ona nie bardzo ogarnia rzeczywistość, a główną osobą odpowiedzialną jest jej szef. Kilka telefonów, ustaleń i udało się, wpakowali Żuka na statek. Sukces! Ale…. Z jeszcze większym opóźnieniem. Stety czy niestety ale na koniec świata tak często statki nie pływają więc trzeba było uzbroić się w cierpliwość. Reasumując, bilety mamy na 31.01 z Pragi do Buenos Aires, Żuk będzie na miejscu 17.02.
POBYT W BUENOS AIRES
Przed nami 17 dni bimbania w BA. Szlag by to trafił. Szkoda czasu bo już byśmy dojechali pewnie do Chile, ale co zrobić. Pójdziemy w tango. Najgorsza była wizja noclegu…. bo przecież namioty, śpiwory i wszystko inne popłynęło w Żuku. Z naszych rozeznań wynikało, że Argentyna jest bardzo droga więc wizja płacenia za noclegi przerażała nas totalnie. Ni stąd, ni zowąd pojawił się Juan i Chino 🙂 Dwóch Argentyńczyków. Jeden duży na prawie 190 cm, drugi malutki na 150 cm. Wspaniali ludzie!
Juan – nasz gospodarz
Chino – współlokator
Jak tylko dowiedzieliśmy się o opóźnieniu frachtu, Julita zaczęła bardzo aktywne poszukiwania ludzi w Buenos Aires, który przyjęliby nas (7 Polaków!) pod dach na czas oczekiwania. Użyła do tego portalu Couchsurfing (jest to sposób wyszukiwania ludzi na całym świecie, którzy przyjmą pod swój dach na przysłowiową kanapę ludzi, nie pobierając za to żadnych opłat. Jest to swego rodzaju wymiana kulturowa. Oczywiście każdy ma założony swój profil z opisem siebie, miejsca zamieszkania, okolicy i referencji od innych). Zgłosiło się sporo osób ale w większości musielibyśmy się rozdzielić bo nikt nie mógł przyjąć takiej liczby osób. To by utrudniało sprawę bo ciężko wtedy zgrać się z czymkolwiek. Musielibyśmy kupować dodatkową kartę na komunikację miejską, telefoniczną itd., co generowałoby większe koszty. W dodatku, przyjechaliśmy tutaj jako jedna grupa więc trzymajmy się razem.
Wśród osób, do których Julita wysłała zapytania był też Juan. Powiedział, że może przyjąć 6 osób na 5 dni bo później wyjeżdża na przedłużony weekend. Przy sześciu osobach jedna w tą, czy w tamtą już bez różnicy więc zgodził się i na 7 osób. Wtedy nie wiedział jeszcze na co się pisze 🙂
A! Zapomniałam dodać, że był też z nami jego pies – suczka Mia. Na czas naszego pobytu, Juan przeprowadził ją na dół do mieszkania mamy, bo byśmy się pozabijali jedno o drugiego. Już po kilku dniach tak się polubiliśmy, że Juan powiedział, że możemy zostać tak długo jak tego potrzebujemy. Zwłaszcza, że był na bieżąco z tym co się u nas dzieje i widział jakie mamy problemy z wyciągnięciem Żuka z portu i wcześniej jego opóźnioną dostawą do portu. W ostateczności zatrzymaliśmy się u niego na miesiąc (bez 4 dni)!!!!
Mieszkanie wielkie nie było. Ok 40metrów, z trzema pokojami, z czego jeden połączony z kuchnią. W nim spali Janek i Marian – na podłodze i Decu na kanapie – zamiennie. Podczas naszej obecności Juan oddał nam swoje łózko i wprowadził się do pokoju Chino, gdzie spał na materacu. W trzecim Jacek z Sylwią na łóżku i ja z Julitą na materacach. Jednym słowem zawaliliśmy im całe mieszkanie sobą i swoimi rzeczami.
Podczas naszego pobytu integrowaliśmy ze sobą kulturę europejską z południowo-amerykańską wymieniając przy tym poglądy, ciekawostki, powiedzenia, tradycje itp. Taki standard na wyjazdach zagranicznych! Trzeba łapać jak najwięcej z innych kultur, po to jedziemy. Jedną z polskich tradycji kulinarnych, którą musieliśmy się podzielić były oczywiście PIEROGI. Naobiecywaliśmy strasznie jakie to pyszne jedzonko więc trzeba było się wywiązać. I zrobiłyśmy! Ruskie. Nasi Argentyńczycy jedli z takim smakiem, że tylko uszy im się trzęsły. Trzeba przyznać, że to była prawdziwa uczta. Jednocześnie mieliśmy przy tym wszyscy niezły ubaw. Gotowanie gotowaniem, a w międzyczasie, żeby było fajniej uatrakcyjnialiśmy je takimi czynnościami jak: obsypywanie się mąką, rozwałkowywanie ciasta butelką po winie, tańce i rzucanie ciastem, czy nauka gospodarzy jak lepić pierogi tak, żeby się nie rozwalały przy gotowaniu i ładnie wyglądały! Mnie tego nauczyła Babcia, która jest pierogową mistrzynią.
Przyszedł też dzień na (znowu obiecaną) szarlotkę. My jesteśmy przyzwyczajeni, żeby nie robić jej aż tak na słodko. Jednak gdy zobaczyliśmy, że Juan do kawy cukier sypie z torebki, nie używając łyżeczki (o mały włos jej nie wyplułam jak wzięłam łyka), to zdecydowaliśmy się specjalnie dla naszych Gospodarzy podkręcić trochę ciasto sypiąc tonę cukru na wierzchu. Mówiąc o słodkościach warto wspomnieć, że Argentyńczycy lubują się w lodach, do tego stopnia że lodziarnie są otwarte do późnych godzin nocnych. Mieliśmy też taką pod nosem więc nie raz i nam zdarzyła się wyprawa po lody o północy.
Podczas gdy damska część załogi zajmowała się gotowaniem, męska wzięła w swoje ręce rzeczy do naprawy w mieszkaniu Juana. Jak na Polaków przystało nie mogliśmy siedzieć z założonymi rękoma widząc zepsuty wiatrak i zarwane łóżko, więc nasi panowie szybko zabrali się do roboty. Fajnie się złożyło, że mieliśmy odpowiedni podział obowiązków dzieląc mieszkanie z małym tarasikiem na dwa warsztaty pracy: damski w środku i męski na zewnątrz.
Ciekawym spostrzeżeniem, na które od pierwszych dni zwróciliśmy uwagę były kraty w oknach. Można je spotkać nie tylko w domach, czy mieszkaniach ale też w wewnętrznych częściach sklepów takich jak np. piekarnie, apteki czy kioski. Mam tu na myśli kraty oddzielające sprzedawcę od kupujących! Potraficie sobie to wyobrazić ???
Było to dla nas strasznie dziwne ale jak się z czasem dowiedzieliśmy, musi tak być, żeby biznes w jakikolwiek sposób się opłacał. Gdyby nie było krat, zaraz po dostawie towaru do sklepu czy apteki, zostałoby wszystko wykradzione. My w mieszkaniu krat nie mieliśmy. Drzwi od mieszkania na klucz też się nie zamykały. Do ulicy doprowadzał wąski korytarz z betonowymi ścianami Dzieliły nas od drogi furtka i długi wąski korytarz z betonowymi ścianami po obydwu stronach. i drzwi (nad którymi można było spokojnie przeskoczyć) Mimo to nie zginęło nam ani jedno peso.
Wejście no „naszego” domu
Okolica na pozór niebezpieczna ale sąsiedztwo przemiłe! Szczególnie sąsiadka (ochrzciłyśmy Ją Babcia), która potrafiła wracać z imprezy równo z nami czyli o 3, czy 4 nad ranem. Przypominam, że imprezy tutaj zaczynają się dopiero około północy! Lub grubo po. Babcia była niesamowita. Śmigała codziennie w szortach i górze od kostiumu kąpielowego więc na zdjęciu nie jest prawdziwa bo założyła szybko bluzkę!
Po tygodniu czuliśmy się tak swobodnie, że zaczęliśmy dom Juana nazywać po prostu „domem”, sąsiedzi już nas znali i z daleka z uśmiechem machali, a ludzie w pociągu wiedzieli (nikt do tej pory nie wie skąd), że jesteśmy z Polski.
Ciekawostką jest też poruszanie się po mieście komunikacją miejską. Zamiast godzinowych rozkładów jazdy widoczne są na przystankach tylko numery autobusów i nazwy stacji. Dlaczego tak jest? Od miejscowych dowiedzieliśmy się, że jest zbyt duży ruch na ulicach, korki itp. więc rozkłady takie byłyby bez sensu bo i tak autobusy wiecznie by się spóźniały, a po co stresować ludzi. Nasza interpretacja wygląda trochę inaczej. Uważamy, że wynika to a mentalności mieszkańców. Nigdzie im się nie spieszy. Jak się spóźnią to będą spóźnieni, nic się nie stanie. Autobusu nie ma to niedługo będzie, przecież kiedyś musi dojechać 🙂
Super wyprawa jest wtedy jak są super ludzie 😉 Zazdroszcze Wam 🙂 Pozdrawiam i czekam na więcej….Piotr