Jak wybrnąć z tarapatów, czyli „krewni i znajomi Sonika”

Parę dni nie było już żadnego wpisu. Niestety, drodzy czytelnicy – musicie się przyzwyczajać. Niebawem wyruszamy w trasę i nie wiadomo na ile często uda nam się z siebie wykrzesać parę zdań, a do tego znaleźć internet. Tak, czy owak – przez ten tydzień wydarzyło się tyle, że wydaje się, jakby minęło co najmniej parę miesięcy. Na dobre zadomowiliśmy się u Juana i Chino. Oni chyba tylko z uprzejmości nie dają po sobie poznać, że mają nas dość. Na osłodę dziewczyny upiekły im ostatnio szarlotkę. 🙂

Naświetlę odrobię temat wysyłki Żuka. Początkowo miał wypłynąć w pierwszych dniach stycznia. Jednak z powodu różnych komplikacji wypłynął dopiero 17-go stycznia. Nie z naszej winy, gdyż zawieźliśmy Żuka i dopełniliśmy wszelkich formalności pod koniec grudnia. Mimo dzwonienia, dopytywania okazało się, że firma spedycyjna nie do końca się spisała. Pozostało nam liczyć na to, że nie będziemy musieli spędzić więcej niż 20 dni w Buenos Aires. Otóż nie. Nic bardziej mylnego.
Odbiór Żuka w Buenos Aires okazał się bardziej upierdliwy niż moglibyśmy przypuszczać. Bardziej nawet niż ktokolwiek nas ostrzegał. A ostrzegali nas o przeokropnej argentyńskiej biurokracji (jest jeszcze gorzej). Ostrzegali nas o łapówkarstwie („gdy masz co chcesz, wtedy więcej chcesz jeszcze”…). Ostrzegali nas o braku chęci do pracy i wszechobecnym poczuciu wolnego czasu (jest gorzej, niż mógłbym przypuszczać…). Może po prostu mieliśmy pecha, może tak faktycznie to tu działa. W każdym razie, pierwsza informacja, jaką dostaliśmy po kilku dniach to, że Żuk będzie do odbioru najwcześniej 25 lutego. To stawiało całą wyprawę na ostrzu noża. Wszyscy modliliśmy się, żeby „wypuścili” Żuka jak najszybciej. Nikt nie spodziewał się, że może być cokolwiek gorszego niż otrzymanie Żuka DOPIERO 25 LUTEGO! Czy może być coś gorszego? Otóż tak. Firma spedycyjna następnego dnia wystawiła nam rachunek na 8000 $. Nic to, że prawie 5000 PLN zapłaciliśmy w Polsce za: załadunek Żuka, koszty portowe, sam fracht do Ameryki Południowej oraz prowizję dla spedytora. W Argentynie zażądali abstrakcyjnych kwot. Bynajmniej, to nie było tak, że nie byliśmy przygotowani. Zrobiliśmy bardzo dokładne rozeznanie, po znajomych, po biurach w Buenos Aires, a także mieliśmy kontakt z panią Renatą, która organizowała transport ekipy Rafała Sonika na Dakar. Wszyscy zgodnie twierdzili, że koszty tylko po stronie Argentyńskiej nie powinny przekroczyć 10 tys. zł. W najgorszym wypadku. Zatem kosztorys wyprawy liczyliśmy w najgorszym wypadku wliczając 15 000 zł za transport w jedną stronę. Nasze oczekiwania spotkały się jednak z grubą ścianą ze strony Ariela i firmy TANDEM.

resized__MG_6865

resized__MG_6863

Niezbadane są wyroki Boskie. Z totalnego dna nagle zaczęliśmy się podnosić. Wszystko dzięki niesamowitej pomocy przyjaciół i ludzi dobrej woli. Po wiadomości o kosztach odbioru Żuka po stronie argentyńskiej, zaczęliśmy szukać pomocy wszędzie. Uruchomiliśmy mózgownice, myślimy. Co tu zrobić. Po kilkugodzinnej analizie i wspólnej naradzie doszliśmy do wniosku, że sami niczego nie wskóramy. Potrzebny jest ktoś, kto albo przez to przechodził, albo zna procedury. Ewentualnie zna ludzi, którzy znają ludzi. Wszystkie opcje nam pomogły.

Odezwaliśmy się do znajomych, którzy także transportowali samochody do Buenos Aires. Okazało się,że zapłacili ponad połowę mniej, włącznie z opłatami po stronie polskiej!!! Jest trop – nie dawać za wygraną. Pierwsza osoba, która przyszła nam na myśl, a która mogłaby mieć kontakty w Buenos Aires, a już tym bardziej w tej branży był Rafał Sonik. Napisałem smsa, pokrótce opisując sytuację, w jakiej się znaleźliśmy. Nie mieliśmy żadnych pomysłów, jak z tego wybrnąć. Rafał po chwili oddzwania i podaje nam kilka polskich nazwisk. „To są moi zaufani przyjaciele z Buenos Aires – skontaktujcie się z nimi, a najprawdopodobniej będą w stanie Wam pomóc. Powołajcie się na mnie” – powiedział mi przez telefon mistrz quadów. Super. Kolejny trop. Po otrzymaniu numerów telefonów do Polaków w Buenos Aires skontaktowaliśmy się z Olgą i Tadkiem. Niesamowicie pomocni ludzie. Jak tylko usłyszeli o naszych tarapatach, od razu zaczęli działać. Olga zaoferowała się, że może z nami pójść na umówioną rozmowę z Arielem – człowiekiem reprezentującym firmę spedycyjną, która dała nam absurdalnie wysoką cenę. Poza tym, Tadeusz uruchomił swoje znajomości i szybko podał nam namiar na kolejnego Polaka z Buenos, który zajmuje się na co dzień spedycją. Jego reakcja na wysoką cenę wyglądała mniej więcej tak: „A co się zawiera w tej kwocie?” – zapytał Jacka. Ten nie zdążył odpowiedzieć, a Tadek śmiejąc się mówi „Chyba masaż stóp! Powariowali! Nie martwcie się, na pewno wszystko się ułoży, zadzwoń do Michała i nakreśl mu całą sprawę”. Tak też zrobiliśmy. Była godzina 10 rano, na 15 mieliśmy umówione spotkanie z Arielem w sprawie negocjacji kosztów i podpisania jakichś tam dokumentów. Bez tego odbiór Żuka tkwił w miejscu. Poszliśmy więc do portu, by zweryfikować ceny podane przez Ariela. Jednak tutaj ludzie mają swój świat i swój czas. Nikt nie wie, ile, co będzie kosztować. Do tego, na każdą informację trzeba czekać tak długo, jak na autobusik, który ma Cię przewieźć z punktu A w porcie do punktu B. Co z tego, że oba punkty są oddalone od siebie jakieś 500 metrów, a mały, biały autobusik jedzie ponad pół godziny, objeżdżając przy tym pół miasta i nigdzie się nie zatrzymując! Dość, że załatwianie w porcie różnych rzeczy potrwało sporo czasu, to jeszcze niewiele się dowiedzieliśmy.

p0rt

Julita dzielnie przebijała się przez kolejnych ludzi, którzy mówili tylko po hiszpańsku. My, jako trzech facetów w obstawie czuliśmy się trochę głupio, nie mając możliwości pomocy. Rozumieliśmy co prawda co piąte słowo po hiszpańsku, ale żeby z kimkolwiek się tam dogadać… Nie ma mowy. W porcie w sumie nic wielkiego ani ciekawego się nie wydarzyło. Natomiast prawdziwe zamieszanie zaczęło się później. Olga przyszła na spotkanie o 15 z Arielem. Teraz dopiero sprawy ruszyły jak z bicza strzelił. Wcześniej wszystko wolno, po argentyńsku. Manana i siesta – dwa najważniejsze słowa. Teraz Polacy się wzięli za sprawy. Po półgodzinnej rozmowie z Arielem i przedstawieniu mu naszych argumentów, firma Tandem wcale nie chciała zejść z ceny. Było to jednak oczywiste, że ich cena to jawne oszustwo i złodziejstwo. ŻADNA inna firma nie chciała takiej sumy, a każdy agent, z którym rozmawialiśmy twierdził, że ta cena to abstrakcja i na pewno chcą nas naciągnąć. To dość popularne w Argentynie. O, Europejczyk – pewnie ma dużo dolarów. Dorzućmy mu 200% ceny, może zapłaci. Może tak. Ale nie my. Prawda jest taka, że wielu turystów daje się naciągać. I to nie tylko tu, w wielu krajach to jest powszechne. Są ceny lokalne i ceny dla obcokrajowców. Po raz kolejny to napiszę – trzeba się targować. Nam, Europejczykom ciężko jest się przestawić, żeby „ustalać” cenę przy kupnie czegoś. W Polsce, jeśli przewoźnik chce 20zł za bilet autobusowy, to wiadomo, że jest to z góry ustalona cena, która nie podlega negocjacji. Tu jest inaczej. Cena jest „ustalana” na podstawie oceny klienta. Czasami będzie to normalna cena. Wielokrotnie jednak sprzedawcy i usługodawcy rzucają cenę z kosmosu, jako sondę. Jak bardzo ów człowiek jest w stanie otworzyć portfel. Dwa razy stracą klienta, trzeci raz zarobią czterokrotnie więcej niż normalnie. Biznes jest biznes. Tak tu się żyje. Ludzie się targują. Trzeba się przełamać i też negocjować cenę.
To tak w kwestii wprowadzenia w lokalne realia rozliczań. Dlatego to nie jest też zupełnie dziwne i nierealne, że ktoś chciał nas zrobić w balona na ponad 4 tysiące dolców.

Wróćmy do momentu, kiedy spotkaliśmy się z Olgą i sprawy wreszcie ruszyły z kopyta. Olga, podobnie jak Tadek, od razu zakładali, że „wszystko da się zrobić”, kwestia rozbijała się o odpowiednie rozegranie sprawy. To bardzo budujące. Szczególnie, gdy błądzisz, jak dziecko we mgle. Teraz mamy kogoś, kto nas poprowadzi i nie pozwoli się zgubić. Poszliśmy zatem do znajomej Olgi – Mabel. Mabel jest niesamowicie energiczną kobietą, która pracuje dla wielu ambasad. Po jej niemieckich wstawkach w rozmowie i dużej mapie Niemiec w biurze wnioskuję, że pochodzi z Niemiec. Sama jednak powiedziała, że ma też polskie korzenie. Z uśmiechem na twarzy i niesamowitą szybkością zaczęła nam coś tłumaczyć. W zasadzie tylko Olga i Julita coś rozumiały, bo my po hiszpańsku słabo.
Jak zwykle okazało się, że świat jest mały i wszyscy wszystkich znają. Po pierwszych minutach rozmowy z Olgą okazało się, że zna Tadka. Mówi do nas: „Tadek ma świetną knajpę o nazwie Kraków w dzielnicy San Telmo”. My patrzymy po sobie – byliśmy tam parę dni wcześniej i rozmawialiśmy z barmanem. Jednak okazało się, że wspólników jest dwóch – jeden, którego poznaliśmy za pierwszym razem i drugi – właśnie Tadek. Po paru rozmowach telefonicznych Tadziu zaprosił nas do „Krakowa”, żeby się poznać i odstresować przy polskiej wódce i zagryzce. Umówiliśmy się na piątek, po załatwieniu wszystkiego.

krakow
Bieganie po mieście i załatwianie spraw na trasie Port-Ariel-Mabel-Ariel-Port związane z milionem wykonanych telefonów powoli idzie ku końcowi. Mabel wyjaśniła nam precyzyjnie, co mamy zrobić, jakie dokumenty i gdzie mamy załatwić, aby mieć wszystko z głowy. Powiedziała, co ile będzie kosztować i ile czasu nam zajmie. Mając znajomości wszędzie wykonała 10 telefonów z czterech różnych komórek. Teraz wszystko leży w naszych rękach. Kolejna wizyta w nieuczciwej firmie TANDEM. Mamy dokument upoważniający nas do odbioru Żuka. Wszystko to kosztowało dwa intensywne dni z udziałem nas i pomagających nam: Olgi, Tadka, Michała i Mabel. Finalnie musieliśmy Arielowi zapłacić 1000 $ za rzekomo poniesione koszty portowe. Mabel twierdzi jednak, że to prawda, i że te koszty i tak musielibyśmy ponieść. 100$ trafiło do kieszeni Ariela. Niestety, tak to tu działa. Ważne, że mamy już ten konosament, czyli dokument, który nas uprawnia do odbioru Żuka. Bez pomocy Polaków w Buenos Aires nic byśmy nie zdziałali. A wszystko dzięki Rafałowi Sonikowi, którego poznaliśmy prawie dwa lata temu na pustyni w Maroko.
Gdy wysłałem Rafałowi smsa z podziękowaniami za kontakty i zaangażowanie, odpisał: „prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie” 🙂
Teoretycznie jutro, czyli we wtorek, po przeszło tygodniu czekania mamy odebrać Żuka z portu. Mamy nadzieję, że wszystko pójdzie zgodnie z planem.

resized_Sonik