PO CODZIENNYM TREPTANIU DO PORTU PRZEZ TYDZIEŃ, NARESZCIE UDAŁO NAM SIĘ WYDOBYĆ NIEBIESKĄ STRZAŁĘ!
Przeddzień odbioru Żuka był istnym FILMEM AKCJI. Powinniśmy mieć kamerki na głowach z nagrywaniem na żywo, żebyście byli w stanie wyobrazić sobie, co się działo, w jakim tempie, ile stresu, emocji i jaką burzę mózgów przeszliśmy. Dzień jak co dzień rozpoczęliśmy w porcie. Tam spotkaliśmy się z Mabel. Bieganie od okienka do okienka, a nawet i poruszanie się busikiem, bo w porcie są takie odległości, że nogi by nam odpadły. Około południa dowiedzieliśmy się, że musimy wpłacić jak najszybciej opłaty portowe w banku, żeby następnego dnia móc odebrać Żuka z portu. Na żadne opóźnienia, nawet jednego dnia więcej nie możemy sobie pozwolić z kilku względów. Raz, że za każdy dzień przetrzymania kontenera w porcie są opłaty. Dwa ciągnęło się to już tak długo, byliśmy zmęczeni załatwianiem wszystkich formalności i trochę znudzeni tak długim pobytem w Buenos Aires, a tym samym spragnieni przygody. Mabel powiedziała, że ma jeszcze coś do załatwienia w porcie więc poczeka na nas a my szybko wybierzemy gotówkę w banku, wpłacimy ją i z potwierdzeniem wrócimy do portu. Niestety w ostateczności nie było to takie kolorowe. Po raz kolejny musieliśmy zmierzyć się z utrudnieniami, jakie zafundowała nam Argentyna. Wpadamy do banku, a tam informacja, że wypłata maksymalna to 4 tysiące peso argentyńskich, czyli niecałe 2 tysiące polskiego złotego. A my potrzebujemy 10 tys. PLN. Popytaliśmy w innych bankach i okazało się, że taka blokada funkcjonuje na 24 godziny dla każdego obcokrajowca nie mającego konta w banku argentyńskim. Bzdura totalna! Jak tu biznes funkcjonuje ? Co tu zrobić, myślimy. Cholera jasna. Przeszło nam przez myśl, żeby wyczyścić swoje konta, a potem ze wspólnego konta „żukowego” porobimy przelewy. Ale i tak nie damy rady bo nie wszyscy mają taką możliwość a do tego czas nas goni. Poza tym te limity i blokady w bankach! Co zrobić, co zrobić… czas ucieka. Z drugiej strony super! Jest adrenalina, coś się dzieje, jest presja czasu i trzeba szybko znaleźć rozwiązanie 🙂
PIENIĄDZE OD MICHAŁA
Potrzebowaliśmy 2100 $ w gotówce. Dzwoniliśmy do kilku osób pytając o pomoc, między innymi do Michała. Zapytaliśmy go wprost czy jest w stanie nam pożyczyć tę kwotę. Znamy chłopaka zaledwie kilka dni, on nas na oczy raz widział, ale nie mieliśmy innego pomysłu. Niestety proszenie o pieniądze nie należy do najfajniejszych rzeczy i większość z nas ma z tym problemy, ale czasami zdarzają się sytuacje podbramkowe (a my właśnie w takiej się znaleźliśmy), w których trzeba pytać wprost i albo się uda albo nie. Po kilku minutach łapiemy na środku drogi taksówkę i pędzimy do Michała. Czas ucieka. Dobrze, że wszystkie miejsca są w miarę blisko siebie to możemy sprawnie logistycznie pozałatwiać sprawy. W drodze myślimy jak i gdzie wymienić dolary na peso (bo tylko w takiej walucie możemy wpłacić gotówkę w banku). Jednogłośnie twierdzimy, że najlepszy kurs dostaniemy na ulicy. Tam, gdzie na samym początku wymienialiśmy swoje dolary na pesosy.
Wpadamy do mieszkania Michała. Mały Stefan (syn Michała i Justyny, za którym tęsknimy i z tego miejsca mocno ściskamy więc przekażcie jak czytacie), otwiera drzwi. I teraz scena jak z filmu. Na stole rozsypane 2100 USD w banknotach 20 dolarowych. Każda minuta się liczy więc bez namysłu dzielimy pieniądze na naszą czwórkę (mnie, Julitę, Sylwię i Jacka) i rozkładamy po kieszeniach, w naszym przypadku stale najbezpieczniejszą skrytką zostają biustonosze więc tam też pakujemy. Stefek chodzi sobie między nami i patrzy co się dzieje, łyk wody, wielkie dzięki do Justyny i Michała za pomoc i zaufanie (!). Wybiegamy na ulicę, łapiemy taksówkę i pędzimy na Calle Florida, żeby wymienić walutę. Popytaliśmy na ulicy, po jakim kursie nam sprzedadzą. Okazuje się, że dostaniemy słabszy niż standardowy bo mamy banknoty o niskich nominałach. Inaczej policzyliby nas, gdybyśmy np. wymieniali dolary w setkach. Wracamy do miejsca, w którym wymienialiśmy walutę po przyjeździe. Dali nam najlepszy kurs – 14,80 peso za dolara i wiedzieliśmy, że nie dostaniemy fałszywych. Negocjacje nad kursem jeszcze trochę trwały, próbowaliśmy coś ugrać ale Pani swoim – argentyńskim tempem nigdzie się nie spieszyło, a widząc że nam zależy – jeszcze trochę obniżyła kurs. Pal licho. Nie możemy dłużej zwlekać więc pakujemy gotówkę i pędzimy do banku. I tutaj spotkała nas kolejna niespodzianka! Otóż okazało się, że banki są czynne do 15-tej. Byliśmy 10 po. Nie wpadlibyśmy na to. W Polsce są czynne nawet i do 19-tej, nie przewidzieliśmy, że tutaj tak wcześnie zamykają. Na litość boską, przecież latem dzień jest długi… Zadzwoniliśmy do Mabel poinformować ją, jakie mamy problemy i żeby na nas nie czekała. Uspokoiła też nas mówiąc, że możemy następnego dnia (w dniu odbioru Żuka), z samego rana iść do banku i wpłacić pieniądze. Kamień spadł nam z serca, ale niezupełnie, bo przecież musimy oddać Michałowi gotówkę! Najlepiej też w dolarach albo w peso, bo nie chciał przelewu. Problem powrócił tylko trochę odwleczony w czasie, ale znów – nie wyjedziemy z Buenos Aires nie oddając długów i bez pożegnania, a czekać aż każdy będzie mógł wybrać z bankomatów – mija się z celem. Jechaliśmy pociągiem ‘podmiejskim’ do mieszkania Juana, z paczką kasy w plecaku Jacka, robiąc mu damską obstawę z przodu i z tyłu (jakby to w czymś miało pomóc). Poprosiliśmy Juana, żeby wyjechał po nas samochodem bo nie chcieliśmy po zmroku wracać od stacji do niego, a to jest co najmniej 20 min marszu.
PIENIĄDZE OD ADAMA
Jechaliśmy tym pociągiem i myśleliśmy…. Co tu, jak tu zrobić, żeby móc pożyczyć od kogoś gotówkę, te 2100 $ lub równowartość w pesosach i oddać Michałowi, a tej osobie puścić przelew – to było jedyne i słuszne rozwiązanie ale jak tu znaleźć kogoś takiego… znowu zapaliła mi się lampka w głowie i przypomniałam sobie o Adamie (dobrym przyjacielu Rafała Sonika), do którego m.in. też zwróciliśmy się o pomoc przy problemach z wyciągnięciem Żuka z portu. Był wtedy poza miastem i nie mógł nic zrobić. Pamiętam też, jak wspomniał, że gdybyśmy potrzebowali jeszcze jakiejkolwiek pomocy, żeby dzwonić – pomoże. Po raz kolejny będąc w sytuacji bez wyjścia wzięłam telefon i zadzwoniłam do Adama. Teraz jeszcze bardziej pokręcona sprawa bo Adam nawet nas na oczy nie widział.. zamieniliśmy jedynie kilka minut rozmawiając przez telefon i dzwonimy z prośbą o pożyczkę 2100 dolarów (ok. 8 tysięcy złotych)! Zgodził się! Kamień z serca! Powiedział nam później, że skoro jesteśmy z polecenia Rafała i jeszcze w to wszystko zamieszany jest Tadek z knajpy „Kraków” – ich wspólny znajomy, nie możemy być oszustami. Miło! Po raz setny w odcinku pt. „odbiór Żuka z portu” zjawia się ktoś tak bardzo pomocny. A żeby było jeszcze śmieszniej, dzwoni Adam w dniu odbioru Żuka (w tym samym, w którym mieliśmy podjechać do Niego po gotówkę, zrobić przelew i następnego dnia rano oddać ją Michałowi) i mówi, że jakąś gotówkę ma w domu, część wybierze z bankomatu ale nie da rady całej sumy. Psia kość. No dobra to resztę wybierzemy ze swoich kart – myślimy, nie ma sprawy. Choć wolelibyśmy już nie mieszać. Nie minęło 5 minut, dzwoni znowu Adam. Mówi, że ma dla nas całą sumę (chyba też od kogoś pożyczył!!!!) i żebyśmy wpadali wieczorem na kolację i piwo. No nie! Wygraliśmy kolejne życie!
Jest dobrze. Julita z Jackiem i Mabel biegają po biurach w porcie, pieniądze na oddanie będziemy mieli, Żuka dziś odbierzemy – super!
PORT
Siedzimy tu i siedzimy od rana i ciągle każą czekać. Wybija 13 – ta. Wpadł na chwilę Jacek z oczami wielkimi jak 5 złotych ze szczęścia i mówi, że widział i dotykał ŻUKA! Byli już po częściowej odprawie celnej. Trwała jakieś 10 minut, łącznie z opowiedzeniem o naszym projekcie, całej wprawie i trasie jaką mamy zamiar pokonać w Ameryce. A spodziewaliśmy się przeglądania każdej torby i zawartości w Żuku. Eh. Kto by się spodziewał!
Czekamy dalej. Nie mogliśmy się doczekać kiedy wreszcie zobaczymy i wsiądziemy do Żuczka. Powiedzieli nam, żebyśmy wrócili na 19 – tą, wtedy będzie na nas czekała ciężarówka z kontenerem. Od początku przeczuwałam, że trzeba brać poprawkę na tą godzinę i o 20 – tej najwcześniej może coś się zadziać. Niestety moje przeczucia się sprawdziły. Wróciliśmy i znowu siedzimy! W międzyczasie rozpętała się wichura, powiało, trochę popadało i nagle pojawił się przy bramkach ciężarowy biały Mercedes z kontenerem na pace, w którym był zapakowany nasz wehikuł, tyle tygodni bez światła dziennego, sam na Oceanie!
WYJĘCIE ŻUKA Z KONTENERA
Julita z Jackiem wskoczyli do ciężarówki. Tylko dwie osoby mogły wejść do kabiny, a ja z całą resztą złapałam taksówkę i pogoniliśmy za kontenerem z Żukiem. Całe szczęście, że w Buenos Aires taksówki łapie się jak w Nowym Jorku, na ulicy wystarczy rękę wyciągnąć i jest, dzięki czemu nie zgubiliśmy tropu, a o to nie trudno. Jednocześnie z portu wyjeżdżało kilkanaście podobnych samochodów ciężarowych z identycznymi kolorami kontenerów jak nasz. Wg Mabel mieliśmy jechać 15 minut ale w ostateczności jechaliśmy ze 40. Baliśmy się usłyszeć ile nas kierowca skasuje za taxę, ale nie wyszło tak dużo. W przeciwieństwie do innych usług i produktów, transport (wliczając komunikację miejską) jest tutaj tani.
Dojechaliśmy.
Ten duży, oświetlony, wyznaczony do rozpakowywania kontenerów plac jaki sobie wyobraziliśmy, okazał się ciemną ulicą i chodnikiem, gdzieś na przedmieściach Buenos Aires. Na chodniku czekał już na nas duży widlak, który ściągnął kontener z ciężarówki. I oto jest! Żuk na argentyńskiej ziemi! Przyszedł czas, żeby rozplombować kontener. Panowie musieli użyć do tego diaksa bo inaczej nie dałoby rady. Mijały minuty, jedna za drugą. Zanim zaczęliśmy rozpakowywać dochodziła 23.
Plomba przecięta… otwierają drzwi i JEST!!!!!! Zaczęliśmy skakać z radości jak dzieci widząc Żuka, tym samym tuląc siebie nawzajem, krzycząc w niebogłosy. Nareszcie się udało, po tylu trudnościach, jakie musieliśmy przejść. Dobrze go spakowali. Na centymetry. Bagażnik postawiony na sztorc po prawej stronie auta, wszystko dokładnie obłożone grubymi kartonami, powiązane taśmami, a koła zabezpieczone drewnianymi stoperami przywierconymi do podłogi. Wszystko na swoim miejscu, jedynie podsufitka po stronie kierowcy i pasażera trochę się obwiesiła nie wiedzieć czemu.
Rachu ciachu, szybko, bo przecież Adam czeka na nas! A tu już prawie północ. Pan od wózka widłowego pomógł nam wrzucić bagażnik na dach. Sprawnie go zamontowaliśmy, posprzątaliśmy wszystko. Zapomniałam dodać, że Żuczek odpalił od pierwszego strzała! Prosić go nie trzeba było, widocznie sam już miał dość tych egipskich ciemności i tęskno mu było do nas 🙂
Zdjęcia z portu: Ola Rosa
Przed północą dotarliśmy do domu Adama. Nie wierzył, że ma Polskiego Żuka pod własnym domem w Buenos Aires! Zostaliśmy bardzo miło przyjęci i ugoszczeni całą masą empanad, piwem, winem i domowej roboty żubrówką, za co serdecznie dziękujemy. To był moment kiedy zeszły z nas już wszystkie emocje i nerwy związane z wyciąganiem Żuka z portu i miło nam się ze sobą rozmawiało więc zasiedzieliśmy się do późnych godzin nocno – porannych 🙂
Następnego dnia zebraliśmy się czym prędzej i ruszyliśmy do centrum Buenos Aires, żeby podziękować wszystkim ludziom z Buenos Aires, bez których pomocy nie moglibyśmy realizować wymarzonej wyprawy. Pojechaliśmy do wszystkich osobiście po to by podziękować, pożegnać się i pokazać naszą niebieską maszynę, o którą tak dzielnie z nami walczyli.
Pozostałe zdjęcia: Marcin Warwaszyński