TERREMOTO! Czyli jak przeżyć „trzęsienie ziemi” w Chile!

Po kilku tygodniach spędzonych w Argentynie wreszcie udało nam się dojechać do granicy!
Byliśmy w Argentynie prawie 1,5 miesiąca. Jak wreszcie dotarło do nas, że wyjeżdżamy poczuliśmy się jakbyśmy opuszczali własny kraj. Od napotkanych osób słyszeliśmy, że przejście graniczne Argentyńsko – Chilijskie nie należy do najłatwiejszych. Po pierwsze, trzeba się wdrapać na wysokość 3200m n.p.m, co dla naszego przeładowanego Żuczka było nie lada wyzwaniem. Po drugie, celnicy Chilijscy, są podobno bardzo restrykcyjni. Przy próbie „przemytu” jakiejkolwiek świeżej żywności nie wahają się wlepiać wysokich kar. Nie chcąc wyrzucać Argentyńskich przysmaków, czekając w kolejce do odprawy szybko opróżniliśmy zapasy. Mimo tego i tak gdzieś pod siedzeniem można było znaleźć pałętającą się paczkę niedobrych argentyńskich krakersów. Nie mogąc wcisnąć w siebie nic więcej podjęliśmy odważną decyzję –„eetam, nie ma co się stresować!” Takie obraliśmy założenie i wjechaliśmy Żukiem do strefy kontrolnej.

resized__MG_8617

resized__MG_8662

Serpentyny w Chile. Fot. Marcin Warwaszyński

Widząc przed nami inne osobówki, bardzo dokładnie sprawdzane przez groźnie wyglądających celników, trochę zwątpiliśmy co do słuszności naszej decyzji. Każdy pojazd, prześwietlali z góry do dołu z pieczołowitą dokładnością! Wszystkie torby, skrzynki, dosłownie każdy zakamarek. Gdy Żuk wjechał do przydzielonego boksu wszystko się zmieniło. Jego urok osobisty zaczarował wszystkich dookoła! Celnicy całkowicie zmienili swoje podejście. Po tym jak zobaczyli nasz dziwnie wyglądający pojazd, bardziej od szczegółowej kontroli, interesowało ich to jak wygląda Polska. Na pierwsze pytanie byliśmy doskonale przygotowani. Na tablecie, mieliśmy kilka filmów promocyjnych oraz fotografii przedstawiających Polskę oraz Wrocław. Bardziej zaskoczyło nas drugie pytanie. Byli ciekawi jakie alkohole pija się w naszym kraju i którą polską wódkę byśmy im polecili! Trochę poopowiadaliśmy o naszej pięknej krainie i już nastała luźna atmosfera. W związku z wszechobecnymi kamerami, celnicy poprosili nas o zdjęcie jednej czy dwóch toreb z dachu do sprawdzenia. Powiedzieli tylko „musimy zachować pozory prawdziwej kontroli”. Ostatecznie wystarczyła im jedna torba. Celniczka zajrzała, pomacała brudne gacie i tyle. Więc jak coś przemycać to tylko Żukiem!

No to jesteśmy po drugiej stronie! W zasadzie nie ma dużych zmian, oprócz tego, że po wymianie kilku dolarów mamy tysiące w kieszeni (1000peso – 6zł). Nie wiem jak ci ludzie mogą ogarniać tą walutę, bo przecież żeby kupić mieszkanie czy samochód muszą mieć przygotowane biliony i miliardy! Chłopcy od razu zauważyli jeszcze jedną, istotną dla nich różnicę. Znów są Ople Astra! Nie jakieś dziwne Chevrolety Vectra hatchback, nasze poczciwe polskie Ople Astry! Chłopcy przez chwilę poczuli się jak w domu.

Naszym pierwszym przystankiem miało być Santiago – stolica Chile. Chcieliśmy wpaść tam tylko na chwilę. W naszym planie wyjazdowym przeznaczyliśmy na zwiedzenie centrum maksymalnie pół dnia. Dostaliśmy jednak zaproszenie od naszej koleżanki Natalii. Postanowiliśmy skorzystać z niego. Natalia mieszka w centrum ze swoim chłopakiem Mario, który jest Brazylijczykiem. Gdy do nich przyjechaliśmy i próbowaliśmy znaleźć miejsce do zaparkowania, powiedzieli coś, co nas zaskoczyło. Pierwszy raz i chyba ostatni na tym kontynencie, powiedziano nam, że tutaj, w tej dzielnicy możecie czuć się bezpiecznie. Nareszcie spokojnie możemy zostawić Żuczynę z bagażami na dachu przy ulicy. Co za luksus! Na tym nie koniec wygód. W momencie gdy okazało się, że jest opcja na to, żeby zrobić pranie byliśmy w niebo wzięci! Pralki były w piwnicy, uruchamiało się je za pomocą specjalnych żetonów, które kupuje się w automacie u ciecia. Od razu zajęliśmy wszystkie cztery pralki. Oczywiście, wszyscy chłopcy zmieścili się do jednej. Pozostałe trzy zostały spacyfikowane przez dziewczyny. Przecież trzeba zrobić osobno pranie dla rzeczy kolorowych i białych! Podobnie jak w Argentynie, Chilijskie mieszkania mają wysoki standard.  Każdy budynek ma portiernie wraz z jednym lub dwoma ochroniarzami, pełno ukrytych kamer i basen na dachu. Trzeba się pilnować, bo jak zrobi się coś niewłaściwego to od razu przychodzi pan pomachać paluszkiem.

resized_santiago20

resized_santiago17

Widok na Santiago i smog. Fot. Marcin Warwaszyński

Stolica Chile jest cała w smogu. Jest on uciążliwy do tego stopnia, że przy dużym stężeniu zanieczyszczeń np. w upały, zaleca się nie wychodzić z domu i nie uprawiać aktywności fizycznej, a dzieciom zawiesza się lekcję wf-u. Skalę zanieczyszczeń można dostrzec gołym okiem. Oczywiście jak na każde większe miasto Ameryki Łacińskiej przystało, Santiago ma górę z wielkim monumentem, tym razem Maryjki, a nie Jezusa, spoglądającej na miasto. Postanowiliśmy wdrapać się na tą górę, żeby zobaczyć panoramę i ogrom tego miasta.

resized_santiago16

resized_santiago7

Santiago. Fot. Marcin Warwaszyński

Wędrując dalej po centrum natknęliśmy się na szereg dziadków-pucybutów z dość dziwnymi stanowiskami i stragany z zagadkowym napojem. Oba Jacki, odważnie postanowiły spróbować, czym jest takowy tradycyjny chilijski napój. Wyglądało jak pszenica z sokiem brzoskwiniowym oraz kawałkiem brzoskwini. Podawane na zimno i baaardzo słodkie.

resized_santiago5

Napój z pszenicy. Fot. Marcin Warwaszyński

resized_santiago3

„Pucybut”. Fot. Marcin Warwaszyński

resized_santiago6

Miedzioryt w Santiago. Fot. Marcin Warwaszyński

Ale czas zasmakować innych lokalnych niespodzianek! Wieczorem Natalia i Mario zabrali nas do pubu gdzie serwowali typowy chilijski drink Terremoto – czyli po polsku „trzęsienie ziemi”. Tajemniczy napój składa się z taniego (zazwyczaj) wina, Fernet-u (coś jak Jagermeister), Grenadiny i gałki lodów ananasowych. Zazwyczaj podawane w kuflu od piwa. Brzmi niepozornie, a dla nas Polaków to chyba jakiś deserek.  Nic bardziej mylnego! Mario twierdził że jedno Terremoto unicestwi przeciętnego obywatela Chile. No nie, to chyba żart! Tak więc wystawiliśmy naszych polskich godnych reprezentantów – Jacka, Deca i Julitę do starcia z Brazylijczykiem. Godnie nas reprezentowali, ale na mnie i Olę trzęsienie ziemi podziałało i chwilę później barmani musieli uważać na nasze nogi tańczące na barze. Marian miał też swoją przygodę, gdy dziwnym trafem, nie wiadomo po co w środku nocy pojechał windą na 17 piętro apartamentowca, co dla wszystkich było zagadką. Tak  z planowanego pół dnia zrobiły się 3 dni 🙂

IMG_5428Frytki ze słodkich ziemniaków tzw. Pataty. Fot. Aleksandra Rosa

Jak na naszą organizację w załodze przystało wstaliśmy skoro świt. Żeby było jasne – dwa dni po wspomnianym trzęsieniu ziemi. I znów pojechaliśmy dalej – do Valparaiso. Miasto słynące z kolorowych domów rybackich, a w przewodniku Lonely Planet opisane dwoma słowami „wonderful mess” („cudowny bałagan”). Bajzel to na pewno był. Po wizycie w stolicy wydawało nam się, że całe Chile jest zadbane i uporządkowane. Wrażenie to szybko się zmieniło. Najbardziej zadziwiająca była plątanina kabli, wszędzie ich było pełno. A co w przypadku awarii i konieczności wymiany jednej wiązki? Cholera wie! Jednak muszę przyznać, że miasto ma swój urok i warto je zobaczyć. Jest dokładnie tak, jak na zdjęciach w internecie, o dziwo nie są one chyba sztucznie podkręcane w programach graficznych. Cała stara część miasta pełna jest kolorowych, małych domów rybackich. Każda ściana, murek, brama, wszystko jest pokryte muralami lub graffitti. Całość tworzy obraz bardzo kolorowego miasta artystów. A skąd takie kolorowe domki? Otóż jest to miasto portowe, gdzie budowano i odnawiano łajby, biedni mieszkańcy dostawali resztki farby i tak malowali domy czym popadnie.

resized_val13

resized_val4

_MG_8945

resized_val10Kolory i murale w Valparaiso. Fot. Marcin Warwaszyński

 

resized_val1

Plątanina kabli. Fot. Marcin Warwaszyński

Valparaiso jest położone na zboczu góry, dlatego dla nas jedną z atrakcji był przejazd kolejką, która liczyła ponad 100 lat. Prawdopodobnie nigdy nie była remontowana, co sprawiało, że przejazd nią był jeszcze większym przeżyciem!

resized_IMG_5482

Zabytkowa kolejka. Fot. Aleksandra Rosa

resized_val8

Strome uliczki miasta. Fot. Marcin Warwaszyński