Zamiast Żuka – pingwiny, delfiny i inne nadmorskie zwierzęta
Z Valparaiso zdecydowaliśmy się pojechać do pingwinów. Tak, podobno jakieś 500 km na północ od Valparaiso w rezerwacie Punta de Choros występują pingwiny, delfiny i inna równie ciekawa fauna nadmorska. Trochę się uśmiałem, jak to usłyszałem. Jak to? Pingwiny na tej szerokości geograficznej? Brzmi dość nieprawdopodobnie. A jednak. Niebawem miałem się przekonać, że pingwiny naprawdę tu są, a jedna mała wyspa to ich dom. Jaki człowiek niedouczony…
Tego dnia pogoda była idealna do jazdy. Słońce nie świeciło, całe niebo było zasnute przez szare chmury. Deszczu jednak nie było, przyjemny wiatr umilał podróż, choć zdecydowanie krajobrazy nie robiły takiego wrażenia, jak wówczas, gdy są oblane słońcem. Na zewnątrz temperatura jednak wciąż była dość wysoka, około 30 st. Celsjusza.
Trasa wiodła gładką, asfaltową autostradą. To wznosiła się, to opadała na wzgórzach. Były serpentyny, były też odcinki nad samym brzegiem Oceanu Spokojnego. A gdzieś w oddali co rusz widać było dzikie zwierzęta. Tak pachnie podróż.
Autostrada w Chile. Fot. Marcin Warwaszyński
Dojeżdżając do wioski szukaliśmy już miejsca na nocleg, żeby rozbić się za dnia. Ja z Decem poszliśmy „na zwiad” za wydmę, zobaczyć, jak daleko jest plaża, i czy tam można się rozbić. Plaża nie była zbyt blisko. Trzeba było przejść jeszcze kilka wydm, a gdy tam dotarliśmy uderzył nas odór. Nie smród, ale okropny odór. Szybko znaleźliśmy jego źródło. Wielkie, rozkładające się cielsko zdechłego lwa morskiego wyrzuconego na brzeg przez fale oceanu. Wspaniale. My to mamy szczęście do znajdowania noclegów. Albo przy kupie gnoju, albo przy padlinie. Stwierdziliśmy jednak, że nie chcemy, by truchło i jego odór towarzyszył nam przez całą noc, pojechaliśmy więc dalej w stronę wioski. Przedtem nie mogliśmy się jednak powstrzymać od zamoczenia stóp w słonej wodzie. Inżynier Jacek na pewno po cichu nam zazdrościł, że to my pierwsi dotknęliśmy Pacyfiku. 🙂
Rozkładający się lew morski. Fot. Marcin Warwaszyński
Powrót z plaży. Fot. Marcin Warwaszyński
Też trup, tym razem samochodu. Fot. Marcin Warwaszyński
Żuk czeka na „zwiadowców”. Fot. Aleksandra Rosa
Ściemniało się, gdy dojechaliśmy do Los Choros. Po kilkunastominutowym tłuczeniu się przez piaszczyste wyboje rozbiliśmy się gdzieś nad skalistym brzegiem. Na tyle blisko, żeby nie było nas widać z drogi i na tyle daleko, że nie słychać było już fal rozbijających się o kruche skały. Idealny widok na ocean, skały i zachód słońca. Ktoś by zapewne powiedział, że romantycznie. Po polowej kolacji uraczyliśmy się odrobiną pysznego chilijskiego wina, by dopełnić romantycznej atmosfery. W Chile jest ono oczywiście tanie. Mniej więcej za cenę przeciętnej butelki 0,75 l w Polsce, tam kupuje się 2 litry tego specjału.
Wieczorny widok na ocean. Fot. Aleksandra Rosa
Rano wstaliśmy, jak co dzień – wraz ze wschodem słońca. Spakowaliśmy dobytek i z powrotem po piaszczystej drodze, bujając się w lewo, w prawo, do góry i na dół doczłapaliśmy się do parkingu koło przystani łódek we wiosce Los Choros.
W teorii lokalni rybacy pakują turystów na łódki i zawożą ich na wyspę, gdzie można zobaczyć przeróżne cuda natury. Tak może było kiedyś. Teraz w budce kupuje się niezbyt tani bilet, a rzesza motorówek czeka na turystów i faktycznie zabiera ich na wyspę. Cena wydaje się duża na początku, gdy nie do końca wiadomo, co się w niej zawiera. Każda osoba musiała zapłacić 2500 Peso za wstęp do Parku Narodowego (ok. 15zł) oraz 10 000 Peso za rejs motorówką (ok. 60zł). Po fakcie stwierdzam, że impreza była warta tych pieniędzy.
Tabliczka informująca o zagrożeniu tsunami i dziewczyny w kapokach czekające na motorówkę. Fot. Marcin Warwaszyński
Po wypłynięciu na wodę dwóch chilijczyków obsługujących motorówkę zaczęło nam opowiadać (po hiszpańsku oczywiście) o rezerwacie, pogodzie, pingwinach i innych rzeczach, których nie rozumieliśmy.
W pewnym momencie motorówka zwolniła, jeden z panów wychylił się za burtę i wyciągnął z wody plastikową butelkę. Mówią, że starają się zawsze zbierać pływające śmieci z oceanu. Nieźle. Dobry zwyczaj.
Nasi przewodnicy byli naprawdę przesympatyczni, a cenę biletu zrekompensowali nam ponad godzinnym rejsem w poszukiwaniu delfinów, a potem płynięciem tuż przy brzegu wyspy z pingwinami i lwami morskimi.
Rejs wokół wysepek. Fot. Marcin Warwaszyński
„Na zobaczenie delfinów mamy 50% szans. Nie ma nigdy pewności, codziennie jest inaczej” – powiedzieli nasi przewodnicy.
No to wszyscy wytężamy wzrok, żeby zobaczyć tego legendarnego morskiego ssaka. Ale płyniemy, płyniemy i nic. O! Coś pojawiło się na horyzoncie! „Delfin! Delfin!” – krzyknął ktoś. Otóż nie. Miły pan wyprowadził nas z błędu – to jakiś kaleki lew morski. Ich też jest tu dużo. Trochę się zgrywam z tym kaleką, ale one tak wyglądają próbując pływać. To jest coś pomiędzy dryfowaniem, a próbą pływania pieskiem. Wygląda koślawo i przez to lwy morskie sprawiają wrażenie kalek. Przynajmniej dla mnie 😉 Ale dają radę i poruszają się w wodzie dość szybko.
Lew morski. Fot. Marcin Warwaszyński
Płyniemy dalej. Nagle, sternik dodaje gazu, skręca i mówi – „Zaraz będą delfiny. Zachowajcie spokój, żeby nie przewrócić łódki i nie spłoszyć ich!” Podpływamy jeszcze trochę i faktycznie. Widać czarne grzbiety z płetwami przecinającymi morską toń.
Delfiny. Fot. Marcin Warwaszyński
Z jednej strony – dobrze jest mieć zdjęcia z każdego zakątka i każdej atrakcji. Z drugiej strony nie lubię tego aspektu fotografowania dzikiej przyrody, gdy żeby zrobić dobre zdjęcie trzeba nastrzelać kilkaset. To strasznie kiepskie. Zabija fotografię. Zabija myślenie. No ale cóż. Nie często trafiają się delfiny trzy metry od ciebie. Postrzelałem i ja, choć nie czułem się z tym dobrze. Z setki zdjęć kilka ukazuje delfiny w mniej więcej takiej formie, jak bym chciał. Same delfiny skaczą szybko, ale nie na tyle, by się tak bardzo spinać ze zdjęciami. Sprawę utrudnia fakt piętnastu osobników homo sapiens sapiens, także z aparatami strzelających, tak jak ty, z tego samego miejsca. Do tego łódka płynie dość szybko, buja się i uchwycić ładny kadr nie jest łatwo. Pozostaje strzelać. Nic to. Delfiny z lewej, delfiny z prawej. Przyjemny wiaterek, słońce na niebie. Bajkowo. No, do czasu, gdy obok nie pojawiły się kolejne dwie łódki z turystami. Konkurencja. W tym wypadku wysoce niepożądana, bowiem w ciągu minuty wszystkie delfiny, spłoszone, zanurkowały w morskie głębiny i uciekły. Po chwili znów je dogoniliśmy. Kolejna seria uderzeń lustra i otwierającej się migawki. Coś tam jest. Jest z czego wybierać. Teraz płyniemy zobaczyć gwóźdź programu. Pingwiny.
Delfiny. Fot. Marcin Warwaszyński
Podpływamy do wyspy i pierwsze, co rzuciło mi się w oczy to duża powierzchnia małych czarnych punktów. Założyłem dłuższy obiektyw, zrobiłem zdjęcie. Przybliżam. Cholera! Pingwiny, jak nic! Po chwili podpłynęliśmy bliżej, ale stojące ptaki były wciąż daleko i wysoko, nad przybrzeżnymi skałami. Zrobiliśmy parę zdjęć i płyniemy wzdłuż wyspy. Ta okazała się niedostępna dla ludzi. Jest rezerwatem objętym ścisłą ochroną i człowiek nie ma prawa wstępu. Najpierw byliśmy trochę rozczarowani, że nie będzie można podejść bliżej. Potem uznałem, że w sumie to tak jest chyba lepiej. Patrząc na zachowanie się przeciętnego turysty – po paru latach niewiele by mogło zostać z wyspy, a z pingwinów tym bardziej. Na wyspie nie ma pstrokatych straganów z pamiątkami i naganiaczy. Cisza, spokój.
Pingwiny. Fot. Marcin Warwaszyński
Pingwiny. Fot. Aleksandra Rosa
Pingwiny. Fot. Aleksandra Rosa
Ptactwa jest tam faktycznie sporo. Pelikany, nietypowe gatunki kormoranów, jeszcze jakieś inne ptaki, których nazwy nie pamiętam. No i te pingwiny. Kurde, faktycznie tam są. I rzeczywiście są takie, jak z filmów, z jedną, niewielką różnicą. Są malutkie. Na oko najwyższy pingwin nie przekraczał 0,5 m wysokości, a większość była jeszcze mniejsza. Jak się później dowiedzieliśmy to były pingwiny Humboldta i faktycznie nie osiągają one jakichś kosmicznych rozmiarów.
Dziewczyny oczywiście prawie piszczały z zachwytu nad delfinami i pingwinami. Ale szczerze muszę przyznać, że i na mnie ptactwo zrobiło niesamowite wrażenie, czego się nie spodziewałem. Są dzikie, wolne i poza motorówkami, które codziennie przepływają obok, żaden człowiek im w paradę nie wchodzi. Widać to między innymi po obsranych skałach. To, że czubki tychże skał są białe to nie kwestia specjalnego rodzaju kamienia. To ptasie odchody. Nikt tego nie sprząta i tak powinno być.
Tuż obok na tych skałach, tylko ciut niżej, wylegują się w słońcu lwy morskie. Swoje kilkusetkilogramowe cielsko jakimś sposobem wrzucają na skały i leżą leniwie, rozglądając się dookoła.
Dzikie ptactwo. Fot. Marcin Warwaszyński
Ptaki na skałach. Fot. Marcin Warwaszyński
Pelikany. Fot. Marcin Warwaszyński
Lwy morskie na skałach. Fot. Marcin Warwaszyński
Zrobiliśmy milion pięćset zdjęć, nacieszyliśmy się widokiem tych egzotycznych dla nas zwierząt, po czym zostaliśmy wyrzuceni na innej wyspie. Takiej, na której człowiek może sobie pospacerować. Ale tylko po wyznaczonych muszelkami, piaszczystych ścieżkach. Dookoła najróżniejsze formy kaktusów i innej roślinności próbującej rosnąć na piachu i skałach z reglamentowanym dostępem do wody. Tutaj też ptaki dominowały jeśli chodzi o faunę. Głównie mewy (chyba), ale nie tylko. Przedreptaliśmy wyspę dookoła. Widoczki idealne. Po prostu. Szczególnie widok z góry na dziką plażę, nieskażoną ludzką stopą, leżakiem, parasolem, parawanem czy innym badziewiem. Czyste piękno natury. Coś, czego zdjęcie nigdy nie odda.
Kaktusy na wyspie. Fot. Marcin Warwaszyński
Ścieżki i kaktusy. Fot. Marcin Warwaszyński
Ocean Spokojny – widok z wyspy. Fot. Marcin Warwaszyński
Ptaki na wyspie. Fot. Marcin Warwaszyński
Na wszystko mieliśmy w sumie jakieś 40 minut. Krótko, ale wystarczająco.
Zapakowaliśmy się na łódkę i z naszymi wesołymi przewodnikami wróciliśmy do wioski Los Choros. Po zejściu na ląd zmieniliśmy środek lokomocji na naszego poczciwego Żuka. Palimy motor. Czas w drogę. Przed nami kolejna atrakcja w Chile – Mano del desierto. Po polsku – dłoń pustyni. Ale o tym w następnym poście…