ARGENTYNA W PIGUŁCE.

Podróży czas start!!!!

Nareszcie!

Wszyscy żądni przygody, pozbieraliśmy graty z mieszkania Juana i zapakowaliśmy w plecaki. Tak naprawdę czuliśmy się jakbyśmy na nowo ruszali z Polski. Spędzając miesiąc w Buenos Aires zdążyliśmy poczuć się jak u siebie w domu, zresztą nie sposób było trzymać wszystkiego w plecakach tyle czasu, żyjąc w 8 osób na kupie w małym mieszkanku.

Pożegnaliśmy się ze wszystkimi. Byliśmy lokalną atrakcją dla mieszkańców i wreszcie odkryli dlaczego tak długo mieszkaliśmy w okolicy. Byli zachwyceni naszym Żukiem. Pocykaliśmy kilka wspólnych fotek i w drogę!

Jacek wykorzystał okazję i przewiózł nas po stolicy Argentyny iście po argentyńsku! Co znaczy po argentyńsku ? Stosować się do przepisów ruchu drogowego z przymrużeniem oka, tj.: wjeżdżać pod zakazy, czerwone światła traktować bardziej informacyjnie i jak trzeba to z pewnością i przekonaniem na nich przejeżdżać, nadużywać klaksonu, nie zwracać uwagi na to, że stoi policja na poboczu itp.

Uff, dał czadu. Trzymaliśmy się mocno na pace bo rzucało nami na boki 🙂

Ruszyliśmy w stronę Cordoby.

Prowadził Marian. Nie mogąc nacieszyć się jazdą Żukiem jechał od rana do późnego wieczora przemierzając tym samym prawie tysiąc kilometrów! Zapytałam Go jak to robi i jak fizycznie jest w stanie znieść tyle czasu za kierownicą (nie robiliśmy częstych i długich postojów, które pozwoliłyby sensownie odpocząć), odpowiedział: „Jadąc Żukiem czuję się jak w niebie”. I wszystko jasne.

Zatrzymaliśmy się w okolicach Cordoby (na obrzeżach), wypatrując po ciemku noclegu ale nie byle jakiego! Staramy się szukać takich miejscówek, w których zaskakiwać nas będą widoki o poranku.

I udało się!

Zatrzymaliśmy się w okolicy jakiegoś stawiku, po jednej stronie wysokich traw, po drugiej górek, w oddali większych gór, był też kawałek płotu a o poranku obudziły nas odgłosy pasących się nieopodal krówek i przebijające się do namiotów ciepłe promienie słońca.

Pobudka rano. Staramy się wstawać nie później niż o 7 – 8, żeby max o godzinie 9 –tej być już w trasie. A trzeba zrobić dużo! Złożyć namioty, śpiwory, maty samopompujące, na których śpimy, rozłożyć butlę z palnikami, zagotować wody na kawę, zaparzyć ją, zjeść spokojnie śniadanko, umyć zęby, zrobić zdjęcia, krótkie filmiki, zapakować wszystko na bagażnik dachowy i do środka, pospinać bagaże (nagadując się przy tym, że mamy nadbagaż i że z dnia na dzień wszystko pęcznieje i nie ma miejsca), ogarnąć chaos w Żuku, żeby dało się do niego wsiąść, dogadać się dokąd i którą trasą jedziemy, pozmywać naczynia i najważniejsze – zorganizować przy tym 3 Kobiety, 3 Panów, dogodzić wszystkim nie zabijając się nawzajem i nie rzucając w siebie scyzorykami 🙂 )

 

resized_3 resized_1

resized_2

Po długich debatach nad mapą, pijąc yerba mate ustaliliśmy, że jedziemy w stronę Salty, żeby później przepiękną (jak wszyscy nam mówili), Rutą 40 cisnąć w stronę Mendozy. Ruszyliśmy więc w stronę Salty tylko i wyłącznie ze względu na krajobrazy, jakie miały być po drodze.

Po drodze trafiliśmy niespodziewanie na bardzo atrakcyjne i godne zatrzymania się miejsce, mianowicie – Salinas Grande (wyschnięte ogromne jezioro).

resized_4

Trochę czasu tam spędziliśmy bo było warto! Następnie ruszyliśmy dalej jadąc aż do zmroku. Znowu noc… i kolejne poszukiwania po ciemku, bo gdzieś trzeba kości wyciągnąć i chwilę odpocząć przed kolejnym ciężkim wyprawowym dniem. Tym razem postój za San Miguel. Miejsce znaleźliśmy hahaha. Śmieję się bo dopiero nad rankiem zobaczyliśmy wszyscy tak naprawdę w jakiej okolicy spaliśmy. No tutaj widok poranny nie był oszałamiający i ciężko było doszukać się jakiegokolwiek uroku w kupie obornika! Hahahah. Dobrze, że byłam na tyle zmęczona, że nie chciało mi się wyciągać tych wszystkich maneli, rozkładać namiotu itd. Więc stwierdziłyśmy z Julitą, że tą noc możemy spędzić w Żuku. I tak, Ona na fotelach wzdłuż, ja na podłodze w śpiworze przespałyśmy aż do świtu – było nam całkiem wygodnie!

Kolejny poranek, znowu to samo, co tu dużo pisać. Kapitan za kierownicą z Małżonką u boku 🙂 – Sylwią. Po jakimś czasie udało mi się zamienić i wcisnąć na przedni fotel, mając tym samym okazję podziwiania widoków dookoła – z tej pozycji w Żuku są one najlepiej widoczne.

SALTA

Miasto wyglądające jak wioska, ale tak urocze samo w sobie, że wzięłam aparat w ręce i dostałam skrzydeł. Miałam ochotę wyskoczyć z Żuka i nagrywać, fotografować ludzi napotkanych na każdym kroku. W momencie kiedy inni robili zakupy, podeszłam do małego chłopca, który stał ze swoją mamą na chodniku i łamanym hiszpańskim próbowałam z nim porozmawiać, zrobić mu zdjęcie i zostawić trochę uśmiechu, bo był bardzo smutny i wystraszony. Niesamowite przeżycie. Jacek nawet próbował dać mu polską krówkę, ale nie chciał..

Byli też kowboje na konikach, w kapeluszach przy drodze i Pani sprzedająca pieczone bułki przy przejeździe kolejowym, zaraz za którą mąż siedział i rozgniatał ciasto i piekł na bieżąco, chłopaki przeskakujący przez siatkę w drodze na trening i wiele innych fajnych kadrów.

resized_7 resized_5 resized_6

 

Przejechaliśmy przez miasto, przyszedł czas, żeby wkroczyć na tę piękną Rutę 40! Byliśmy już blisko ale zmęczyło nas szukanie noclegu po ciemku i zdecydowaliśmy, że tym razem nocleg znajdziemy maksymalnie do 19 – tej. Taki też deadline dostał Jacek, jako kierowca.

Wybija 19:05. Wszyscy krzyczą: STOOOOOOP! Zjeżdżamy tam!!!  Wszyscy zauważyli super most nad błotnistą rzeką i jakieś fajne miejsce kryjące się za pięknymi zielonymi drzewami. O mały włos a minęlibyśmy wspaniałe miejsce we wiosce Alemania (co po hiszpańsku znaczy Niemcy). Wjeżdżamy po fajnym moście ale troszkę niepewnie bo podchodzi do nas człowiek ze spuchniętą twarzą bełkocąc coś niewyraźnie, dookoła cicho i nad wyraz spokojnie. Generalnie całe miejsce wyglądało jak zatrzymana w czasie stacja kolejowa, bardzo dobrze utrzymana i zadbana. W bieżącym roku celebrująca 100 lecie. Zaparkowaliśmy i napatrzeć się nie mogliśmy. Zauważyliśmy jeden namiot rozłożony pod drzewkiem, podeszliśmy. Właścicielami okazała się para autostopowiczów, którzy są z Buenos Aires i mają w planach zwiedzenie Ameryki Południowej. Powiedzieli, że camping jest trochę dalej a tutaj można zatrzymywać się tylko za przyzwoleniem Pani, której nie mogliśmy nigdzie znaleźć…. Po jakimś czasie oczekiwań Julita podeszła wraz z chłopakiem z poznanej pary autostopowiczów do malutkiego kościółka gdzieś na uboczu, aby zapytać czy my także moglibyśmy robić się z namiotami na jedną noc. Pani, którą tam znaleźli okazała się bardzo sympatyczna i bez zawahania dała nam przyzwolenie, aby się zatrzymać pod warunkiem, że nie będziemy hałasować. Miejscówka naprawdę super! Zaparkowaliśmy sobie na nieczynnych torach kolejowych i rozbiliśmy namioty między górami, w otoczeniu kóz, krów, kur, koników i latających nad nami ptaków. Cudownie! Czego chcieć więcej… poszliśmy w głąb a tu…. jeszcze piękniej! Kolejny most, pod nim błotnista rzeka z wystającymi kamieniami a dookoła przepiękne góry pokryte powalającą zieloną pierzynką.

resized_9 resized_10 resized_8

TRASA Z SALTY DO MENDOZY PRZEZ RUTĘ 40

Pozbieraliśmy się o świcie. Żal straszny było odjeżdżać…. Złapałam aparat, jak jeszcze mgła utrzymywała się między górami, a konie pasły na trawie i porobiłam kilka zdjęć, bo żal zatrzymywać taki obraz w pamięci tylko dla siebie.

resized_11 resized_12

Spakowani, jedziemy dalej.

Przyznaję, trasa zapierała dech w piersiach. Było bardzo gorąco ale śliczne krajobrazy górskie zapierały dech w piersiach. Kamienie przeplatały się z kolorowymi nawierzchniami, piachem, roślinnością, formacjami skalnymi i innymi pięknościami jakie natura ma w zanadrzu. Kilka godzin w trasie minęło jak z bicza, a większość razem z Marianem spędziliśmy na robieniu zdjęć na przemiennie z kręceniem filmów.

resized_13 (2)

Aż nam się zbuntowała elektronika, przegrzała i zażądała odpoczynku wyłączając kiedy jej odpowiadało.

Kolejny moment, kiedy wszyscy zaczęli krzyczeć STOOOP i Żuk stanął prawie że na przednich kołach. Kanion! Wow, fajny! Idziemy tam.

resized_14

Ogromnym plusem w podróżowaniu w sposób, w jaki my to robimy jest możliwość zatrzymania się kiedy, gdzie i na ile chcemy. Daje to naprawdę dużą swobodę i szansę odkrywania nieznanego we własny sposób, bez silnie ustalonego i ograniczonego planu, według którego trzeba ‘zaliczać’ kolejne miejsca turystyczne.

No więc… wyskoczyliśmy zerknąć na ten kanionik bo był malutki porównując ze światowymi potęgami, jak np. Wielki Kanion Kolorado, ale! Był uroczy i warto było spędzić w nim chwilę, powspinać się w zakazanych miejscach i posłuchać tubylca grającego na bliżej niezidentyfikowanym instrumencie.

Wskakujemy do Żuka i jedziemy dalej. Wiemy, że gdzieś na naszej trasie spotkamy Polaków jadących terenówką w przeciwną stronę, a że trasa jest jedna nie powinno być problemu ze znalezieniem siebie nawzajem. Nie sądziliśmy, że spotkamy się tak szybko i niespodziewanie! To oni pierwsi nas poznali (jakby nie patrzył jednak kolorowy Żuk jest bardziej zauważalny na drogach, zwłaszcza tutaj w Ameryce!), jadąc z na przeciwka, zawrócili i dogonili J Postaliśmy dobre 1,5 h nie zwracając uwagi na to w jakim skwarze tkwimy. Poczuliśmy to na sobie dopiero następnego dnia spaleni słońcem. Załoga terenówki składa się obecnie z 3 osób (Justyny, Bartka i Mirka) + Psa Django, którego wzięli ze schroniska w Meksyku, a w podróży są już od ponad 1,5 roku. Oboje pracują zdalnie i prowadzą stronę internetową nt. jak pogodzić podróżowanie z pracą w tym samym czasie. Więcej możecie poczytać tutaj: www.cyfrowinomadzi.pl/

resized_16 resized_15

Widoki były piękne przez kolejnych parę godzin aż do momentu, kiedy zmuszeni byliśmy do dłuższego postoju po zatankowaniu paliwa bo dopadła nas pierwsza awaria, którą w poprzednim poście szczegółowo opisał Marian.

Jednak koniec końców dobrze się stało, bo Żuk odmówił posłuszeństwa przy Winiarni! Niewiele myśląc wyskoczyłyśmy z Żuka i poszłyśmy na dzierżawę. Takich pysznych winogron dawno nie jadłyśmy! Przyniosłyśmy chłopakom po kiści i z sokiem z winogron pod pachą poszłyśmy dalej delektować się smakiem i widokiem.

Obeszłyśmy całą okolicę, a chłopaki dalej walczą.. no cóż. Siedzieć bezczynnie nie będziemy. „Nadrobimy zaległości w Internecie; na blogu, facebooku, mailach” – pomyślałyśmy. Wzięłyśmy więc komputer pod pachę i ruszyłyśmy w stronę miasteczka. Na pierwszy rzut oka wyglądało jak miasteczko ale po przejściu wzdłuż i wszerz okazało się, że żywej duszy nie ma, o Internecie mogłyśmy zapomnieć. Co tu zrobić hmm.. do większego miasteczka 16 km co tu zrobić, jak to zrobić, żeby się tam dostać… na stopa! Yeah! Każdej z nas oczy się zaświeciły, bo zawsze chciałyśmy przejechać się „stopem”. Stoimy, machamy, nic! I tak dobre 20 minut po czym wpadłyśmy na lepszy pomysł. Na naszym dyżurnym kartonie żukowym, na którym wypisywaliśmy znajomym życzenia urodzinowe, by potem zrobić i wysłać zdjęcie, napisałyśmy na   odwrocie CAFAYATE. Nie minęło 5 minut, z oddali jedzie stary, zielony pick up. Ten nas na pewno weźmie, pomyślałam. I tak się stało! Machnęłyśmy kciukiem, pokazałyśmy kartonik z nazwą miejscowości, do której chcemy się dostać i jest! Zatrzymał się, wsiadamy. Pablo – kierowca, młody chłopak, który w pobliskiej wiosce rozwoził ludziom do domów wodę w dużych baniakach. Powiedział, że do Cafayate będzie jechał dopiero za 30 – 40 minut, bo musi rozwieść do końca wodę. Extra! Przy okazji poznamy, jak mieszkają tutejsi ludzie, jak wygląda ich życie codzienne na wioskach. Wsiadłyśmy zgniecione wszystkie na przednim siedzeniu i jedziemy. Zamieniliśmy kilka słów, a na hasło, że jesteśmy z Polski wspomniał o Lewandowskim i ś.p. Janie Pawle II. Przygoda bardzo fajna. Zajeżdżaliśmy do wybranych domków, Pablo stawał przed domem i klaskał w dłonie (nie mają dzwonków), po czym wymieniał wodę na pusty baniak, wracał do auta i skreślał coś w swoim magicznym grafiku. Były też domy z figurką Matki Boskiej w tzw. gablotce na kamieniu. W takich przypadkach Pablo najpierw ją dotknął, potem przeżegnał się i pocałował figurkę. Ludzie dziwili się kogo on wozi w swoim samochodzie, zagadując do nas przy okazji i uśmiechając się miło.

resized_17

Dojechaliśmy do ostatniego domu. Sylwia z Julitą zostały w aucie, a ja wybiegłam razem z Pablo, żeby nagrać Babcię i Dziadka, którym dawaliśmy wodę. W tym samym momencie minęła nas niebieska strzała.

To był ŻUK! Niestety Panowie nas nie zauważyli, a my zobaczyłyśmy ich za późno na jakąkolwiek reakcję. Pojechaliśmy więc w pogoni za Nimi do miasta, tam dogoniłyśmy (bo akurat się zatrzymali) i wskoczyłyśmy do Żuka. Znowu nici z Internetu! No nic, ale była przygoda jakich mało 🙂

Jak wspomniał Marian w poprzednim poście, Żuk po raz kolejny odmówił posłuszeństwa na wjeździe do campingu. Chyba był już zmęczony dzisiejszym dniem i ciągłym grzebaniu w nim, jednocześnie chciał, żebyśmy mogli się normalnie umyć pod prysznicem i skorzystać z tego Internetu (chociaż ten i tak działał tu, jakby chciał a nie mógł) – złapać tu porządne Wi-Fi graniczny z cudem 🙂 Ja z Marianem i Jackiem zostaliśmy na campnigu, a reszta, tj. Jacek U., Sylwia i Julita poszli na miasto kupić coś na kolację i podejść do mechanika spytać o jakąś część do auta. Długo nie wracali, jak się okazało trafili przypadkiem na lody o smaku wina! Receptura została wymyślona przez Właściciela lodziarni i jest to jedyne miejsce w całej Argentynie (jak nie w całej Ameryce Południowej), gdzie można zasmakować się w tych wyśmienitych lodach z wina.

resized_19 resized_18

Kolejny dzień, jak co dzień J Ujechaliśmy trochę i kolejna awaria. Chłopaki naprawiali Żuka, a my najpierw nadrobiłyśmy „komputerowe” zaległości na stacji benzynowej, a potem ugotowałyśmy obiad na chodniku. Udało się odpalić Żuczka, a w związku z tym, że robiło się ciemno – odjechaliśmy kawałek za miasto, żeby znaleźć nocleg na dziko, z dala od cywilizacji. Udało się. Wylądowaliśmy na totalnym pustkowiu z jednym drzewem, w okolicy którego zatrzymaliśmy się i rozbiliśmy namioty.

Trafiliśmy tutaj na coś niesamowitego… wystarczyło spojrzeć w górę. Niebo było cudowne! Milion przepięknych gwiazd i Droga Mlecza. Coś wspaniałego! Siedzieliśmy tak i wgapialiśmy aż zmęczeni położyliśmy się spać.

resized_20

W DRODZE DO MENDOZY…

Przyszedł czas, żeby to Kobiety przejęły kontrolę nad niebieską strzałą. Tak też się stało J Sylwia wskoczyła za kierownicę, a ja obok niej. Założę się, że gdyby chłopaki wiedzieli jaka trasa przed nami – sami chcieliby prowadzić. Wjazd na ponad 2000 m n.p.m. po ostrych zakrętach. Serpentyna jedna za drugą! Nie ukrywam, że momentami trochę się bałam, ale Sylwia nie pierwszy i nie ostatni raz jechała Żukiem i świetnie dawała sobie radę, a widoki były niesamowite i super, że to nam udało się w tym momencie siedzieć z przodu. To właśnie tam jest najlepsza widoczność dookoła i szansa na robienie zdjęć w trakcie jazdy.

resized_22 resized_23 resized_21

Dojechaliśmy w okolice Parku Narodowego Talampaya, tam też zostaliśmy na nocleg. Brakowało mi trochę ruchu po tylu godzinach spędzonych w aucie, dlatego wskoczyłyśmy w sportowe obuwie i poszłyśmy z Julitą trochę pobiegać i poćwiczyć, a długo nie trzeba było jej namawiać! Do tego widok zachodzącego za górami słońca był zachwycający!

resized_24 resized_25 resized_26

Po kilku godzinach jazdy, z kolejną awarią w międzyczasie opisaną wcześniej przez Mariana, dotarliśmy w okolice Mendozy. W związku z tym, że było już ciemno nie chcieliśmy wjeżdżać do miasta i postanowiliśmy zatrzymać się na nocleg gdzieś pod miastem. Stety czy niestety, zatrzymaliśmy się tam na dłużej, a Jacek (Kapitan), zafundował nam niezłą atrakcję w środku nocy 🙂 Wszyscy po cichutku spokojnie sobie zasnęli w Żuku (z wyjątkiem kierowcy i nawigatora oczywiście), aż tu nagle cholera jasna! Utknęliśmy. Pobudka!!! Wyciągamy Żuka!

Jest akcja, dzieje się, ha! Wyskoczyliśmy szybko z auta, pozwalając Julicie z tyłu i Jackowi za kierownicą pozostać ‘czystymi’ na wypadek gdybyśmy potrzebowali czegoś ze środka, a reszta wybiegła z czołówkami na głowach sprawdzić jak bardzo utknęliśmy w klejącej się, zasysającej Żuka glinie. Nieciekawie to wyglądało. Musieliśmy działać bardzo szybko, bo z minuty na minutę i w trakcie prób wyjechania/ wypchania Żuka – osadzał się coraz niżej i głębiej. Marian wskoczył na dach i zrzucił trapy i kalosze. Rozpoczęła się akcja ratunkowa, która w ostateczności trwała 1,5 godziny. Cała załoga miała przy tym niezły ubaw mogąc jak dzieci popaprać się w błocie i mocniej ubrudzić J na początku nam do śmiechu nie było bo sytuacja wyglądała poważnie i było bardzo ciężko wyciągnąć przeciążonego Żuka zassanego w błocie w środku nocy przez dwóch facetów, dwie kobiety, trapy i liny ale udało się! Na koniec wpakowaliśmy siebie w 120 litrowe worki na śmieci i brudni ale szczęśliwi wsiedliśmy do Żuka. Nic tu po nas. Podjechaliśmy do miasta na najbliższą stację benzynową, żeby zmyć z siebie skarby przywiezione z argentyńskiego błotnistego pola. Na koniec byliśmy już tak zmęczeni i był środek nocy, że nikomu z nas nawet się nie śniło szukać dalej noclegu. Zwłaszcza, że non stop padał deszcz i znalezienie dobrej, suchej miejscówki w okolicy graniczyłoby z cudem.

Tym razem nocleg nie był we wspaniałym miejscu, gdzie o poranku moglibyśmy podziwiać wschód słońca. Spaliśmy wszyscy w Żuku poskładani jak scyzoryki, wysypując się z niego nad ranem z bólami w kościach.

resized_27 resized_29 resized_30 resized_31resized_32 (2)

Kolejny dzień spędziliśmy w większości na odpoczynku po ciężkiej nocy, domywaniu siebie i Żuka w środku i na zewnątrz, kończąc go bardzo miłym akcentem. Mieliśmy to szczęście, że rozpoczął się w Mendozie festiwal wina. Cała Mendoza (kraina wina), podzielona jest na Departamenty. Każdy Departament (można przetłumaczyć jako np. naszą polską gminę), ma swoją przedstawicielkę – Królową, która podczas parady godnie go reprezentuje, uśmiechając się i machając do miejscowych. Każda z nich występuje na indywidualnie przez nich przygotowanych platformach.

resized_34 resized_33 (2)

Byłyśmy z dziewczynami wniebowzięte widząc ogromną liczbę koni paradujących na końcu. Panowie ubrani, jak z argentyńskich telenoweli w skórzane spodnie, kapelusze i flanelowe koszule. Były też dzieciaki na mniejszych konikach, dziewczynki w pięknych falbaniastych sukienkach i warkoczach ze wstążkami. Po paradzie spotkaliśmy się z Franem i jego znajomymi – chłopakami, których poznaliśmy przez przypadek w Buenos Aires i teraz widzimy się u nich w Mendozie. Skoczyliśmy do pubu na piwko i z szeroko otwartymi oczami podziwialiśmy ulewny deszcz za oknem. Podobno dobrych kilka tygodni tak mocno nie padało i pach, akurat zaczęło lać, jak przyjechaliśmy ale było całkiem przyjemnie, bo ciepło na zewnątrz.

Nocleg spędziliśmy w (jak się później okazało) największym i najbardziej niebezpiecznym parku w mieście. Nie było tak źle 🙂

Kolejny dzień spędziliśmy z Coco i jego znajomymi – drugim z bandy tych poznanych w BA. Wiemy, że w podróży najlepiej trzymać się miejscowych ludzi – oni znają fajne i warte odwiedzenia miejsca, ewentualne niebezpieczeństwa, czy zachowania, które mogą pomóc lub zaszkodzić. I tym razem utrzymywanie kontaktu z chłopakami z Mendozy było strzałem w dziesiątkę. Zabrali nas w magiczne miejsce, o którym zdjęcia mówią same za siebie!  Niedaleko od miasta, a wspaniała miejscówka na odpoczynek, asado, pływanie, jazdę na rowerze, czy po prostu leżenie, wpatrywanie się w piękno i kontemplację życia 🙂

resized_37 resized_35 resized_36

Tradycyjnie, jak to w Argentynie, zostaliśmy ugoszczeni pysznym asado i winkiem. Wino, ah to wino! Było przepyszne i mega tanie!!!!! Już za 15 zł można kupić naprawdę fajne i smaczne. Co więcej, Coco zabrał parę butelek wina prosto z winiarni, ah co za smak.

Zaliczyliśmy też pierwszą kąpiel od początku naszego pobytu, a jak skończyło się wino (po którym zdobyłam nie małą kolekcję korków :)), wyciągnęliśmy polską wódkę.  Ojojj… 🙂

resized_39 resized_41

Tak nam się spodobało, że zostaliśmy tam na jeszcze jeden nocleg, a panowie mieli możliwość spokojnego przejrzenia Żuka; nasmarowali zawieszenie, wymienili filtr powietrza, a Jacek naprawił drona.

resized_43 resized_44 resized_45

Kiedy wszystko było już przygotowane, byliśmy zmuszeni opuścić to piękne miejsce gór i jezior, opuścić Argentynę (po 5 tygodniach) i wyciągnąć mapę Chile. Od granicy dzieliło nas zaledwie 250 km. Przyszedł czas zmierzyć się z drugimi na świecie pod względem wysokości górami – Andami. Wyzwanie głównie dla Żuka ale i dla nas. „Wspinaczkę” rozpoczęliśmy od poziomu mniej więcej 900 m n.p.m., a zakończyliśmy (na etapie argentyńskim oczywiście), z wysokością 3250 m n.p.m. Żuk się pocił i troszkę stękał bo podjazd, nie da się ukryć, należał do stromych.

Mieliśmy również przyjemność podziwiania (co prawda szybkiego bo w trakcie jazdy), najwyższego szczytu Andów – Aconcagua położonego na 6961 m n.p.m. Co więcej, byliśmy dumni wspominając naszych rodaków – grupę alpinistów, którzy w roku 1934 wytyczyli nową drogę od strony wschodniej przez lodowiec, nazwany później Lodowcem Polaków. A co ciekawe, dowiedzieliśmy się o tym od dziadka spotkanego przypadkowo w pociągu pierwszego dnia w Buenos Aires.

Co warte uwagi, granica państwa znajduje się w długim tunelu, na początku którego tablice informacyjne żegnają nas z Argentyną, żeby przy wyjeździe powitać w Chile.

Zjechaliśmy w bok do celników, odprawić siebie i samochód. Chile jest na tyle restrykcyjne, że nie pozwala wwozić żadnego jedzenia, przypraw itp., wyjątkiem jest yerba mate, na którą nam pozwolili J resztę podojadaliśmy na szybko czekając na swoją kolej bo szkoda wyrzucić, a na grzywny nas nie stać. Poszło sprawnie, sprawniej niż nam się wydawało. Para celników obejrzała Żuka dookoła, dla zachowania pozorów rzucili okiem na środek i poprosili o jakiś jeden plecak z bagażnika, po czym oglądali na tablecie filmik o Polsce, bo byli ciekawi jak wygląda.

resized_47 resized_46