Polacy – do tańca i do różańca, czyli impreza i msza
Na sobotni wieczór zostaliśmy zaproszeni do znajomych naszego gospodarza Juana na imprezę – domówkę. Tym razem prawdziwa domówka, na wielkim tarasie z parrillą, mięsem, innymi poczęstunkami, mocno zakrapiana alkoholem. Przyjechaliśmy wszyscy. Dziewięć osób, w tym dwójka naszych gospodarzy (Juan i Chino) i siedmioosobowa ekipa Żuka.
DOMÓWKA Z PARRILLĄ
Parrilla była wspaniała, impreza świetna. Poznaliśmy masę ciekawych ludzi. Ja co prawda nie piłem za wiele, zaledwie parę lampek wina, bo chciałem wstać w niedzielę na mszę. Z naszego wstępnego rozeznania do kościoła trzeba jechać ponad godzinę (mieszkamy godzinę od Buenos Aires, na prowincji). Ale i tak miałem niezły ubaw, patrząc, jak się bawi reszta.
Pierwsze na parkiet wskoczyły dziewczyny z Żuka, włączając polską muzykę. Jakoś dziwnie to wyglądało, bo nikomu, oprócz nas ta muzyka się ewidentnie nie podobała i na parkiecie były tylko dziewczyny od nas. Widać było, że bawią się świetnie.
My,stojąc obok staraliśmy nie dawać po sobie poznać, że jesteśmy z jednej paczki.
Potem nasz argentyński współlokator Chino dorwał się do laptopa i puścił bardziej uniwersalną muzykę. Nagle na parkiecie zrobiło się tłoczno. Na parkiecie, oprócz dziewczyn od nas był Janek i Chino. Ja akurat próbowałem wykrzesać z siebie pojedyncze zdania po niemiecku (sic!) z argentynko-węgierko-niemką z Transylwanii (z Rumunią dla odmiany w ogóle się nie utożsamia). Nagle usłyszeliśmy wielki huk.
„Jak się bawić, to się bawić – drzwi wyważyć, okno wstawić”.
Ktoś wybił szybę na taras.
Nagle Janek cały czerwony na twarzy, spocony siada obok nas na krześle i patrzy na nas wymownie.
Energiczny taniec Janka i Oli skończyły się bolącą głową Janka i pękniętą szybą.
Nagle przez chwilę było ciszej, spokojniej… Janek zapytał Emily – właścicielki mieszkania – ile ma jej zapłacić za szybę. Ona stwierdziła: „nie będziemy teraz o jakiejś szybie rozmawiać, to jest czas na podanie lodów!”.
I tak każdy na ochłodę emocji dostał zimne helados 🙂
Szybko jednak stwierdzono,że trzeba pozbierać pieniądze. Ustalono, że Janek nie musi pokrywać szkód, tylko doliczą po 20 peso od osoby więcej i może starczy na naprawę (hmm.. nie sądzę…ale to już nie nasz problem).
Wszyscy zgodnie wyciągnęli portfele i skrupulatnie zapłacili, za wyjątkiem…. polaków z Żuka, którzy przyszli na imprezę goło i wesoło, bez grosza przy duszy.
Chyba tylko Ola i ja mieliśmy pieniądze, które trzeba było zapłacić za imprezę (mięso, przygotowania + 20 za szybe).
Sytuacja została jednak rozwiązana – reszta zapłaci Juanowi potem, a on się z tymi ludźmi jakoś rozliczy…
To nie był jednak koniec polskich atrakcji tej nocy w Buenos Aires.
Po jakimś czasie, wszyscy zmęczyli się tańcem i usiedli na plastikowych krzesłach ogrodowych.
Oczywiście ekipa nie może wytrzymać minuty bez wygłupów… rozległ się kolejny trzask, a Jacek wylądował nagle na podłodze. Plastikowe nogi krzesła nie wytrzymały naporu zabawy. Na szczęście „szef kuchni” (znajomy właścicielki mieszkania) orzekł, że to normalne, że krzesła są kiepskie i że nie powinniśmy się przejmować. Niesmak gospodarzy rósł dyskretnie, rosło też nasze poczucie winy. Ale skoro nikt nas za drzwi nie wyrzuca – bawimy się dalej.
Aha, byłbym zapomniał dodać, impreza nie spodobała się chyba sąsiadom. Raz z okna piętro wyżej (to był blok – siedzieliśmy na tarasie), poleciała plastikowa butelka z wodą. Potem oberwałem w stopę czymś twardym – okazało się, że to był nóż. Nic się nie stało. Do tej pory nikt nie wie, skąd przyleciał i czy rzeczywiście sąsiedzi rzucali w nas nożami, czy po prostu dziwnie „mocno” i „rzutem poziomym” samoistnie spadł ze stołu (gospodarze w stanie upojenia alkoholowego nie byli nawet w stanie stwierdzić, czy to ich nóż).
Dość, że jakoś koło w pół do czwartej nad ranem niespodziewanie muzyka ucichła, wszyscy też nagle zostali uciszeni.
Powód był prosty – przyjechało pięć radiowozów, a niebieska łuna rozświetlała osiedle.
Sąsiedzi złożyli zawiadomienie, że w mieszkaniu jest rozróba, ludzie się biją, krzyczą i w ogóle , przemoc, narkotyki i co tylko…
Oczywiście było to dalekie od prawdy, ale to chyba jedyny powód, kiedy argentyńska policja jest w stanie zainterweniować. Policja została uprzejmie poinformowana o prawdziwym stanie rzeczy. Wobec takich informacji grzecznie się pożegnali i skończyło się na pogróżkach. Był to jednak czas. Najwyższy czas. Jednogłośnie stwierdziliśmy, że czas wracać. Szczególnie, że miałem wstać wcześnie rano na mszę…
MSZA PO POLSKU W BUENOS AIRES
Udało się. 8:35 budzik zadzwonił – brak kaca, lekkie niewyspanie. Tak, czy owak – wszechogarniający gorąc średnio pozwalał na naprawdę twardy sen. Zebrałem się, poszedłem pod prysznic – od razu lepiej 😉 Ola też chciała iść na mszę, ale wczoraj miała wyjątkowo ciężki dzień. Prawie cały czas bardzo źle się czuła. Jednak ledwie poczuła się lepiej, stwierdziła, że nie może przegapić argentyńskiej imprezy. Poszła się bawić z nami do białego rana. Wątpiłem, że wstanie. A jednak – wstała.
Więc była nas dwójka, która miała się wybrać na wyprawę do polskiego kościoła. Msze po polsku są tylko w niedziele o 11. Wprawdzie zanim zaczęła się impreza, na trzeźwo poszukaliśmy tego kościoła. Jednak trzeźwość nie zawsze pomaga, bo czegoś chyba nie ogarnęliśmy. Według pierwszego rozeznania wynikało, że kościół jest oddalony niecałą godzinę od miejsca, gdzie mieszka Juan. Rano, przezornie postanowiłem sprawdzić to jeszcze raz. Oczywiście. Okazało się, że jest w centrum miasta. Czyli dwa razy dalej niż zakładaliśmy. Była 9:35, a my potrzebowaliśmy ok. 2 h, żeby tam dotrzeć, w tym godzina jazdy pociągiem do Buenos Aires. No to padaka. Ale nie poddaliśmy się – wsiedliśmy w pociąg, zaczęliśmy rozkminiać, szukać w telefonie na google maps, etc..
Po dotarciu na stacje końcową ok. 10:45, nie mieliśmy szans dotrzeć na czas komunikacją, ani tym bardziej na pieszo (ok. 4 km). Nic to – kombinujemy. Postanowiliśmy zapytać taksiarza o cenę taksówki w tym kierunku. 150 pesos… Czyli niecałe 50zł.. Nooo, dużo… Ale nawet moglibyśmy się szarpnąć, gdyby nie to, że mamy razem 15 pesos, bo całą kasę wydaliśmy wczoraj na imprezę. W bankomacie nie byłem, a tutaj bankomaty tylko w bankach.
No to pytamy taksiarza naszą łamaną hiszpańszczyzną, czy może się zatrzymać przy cajero automatico (bankomat). On coś odpowiada, że nie. Podchodzi drugi taksiarz. Dyskutują – ten drugi coś pokazuje palcem po przeciwnej stronie placu przy dworcu. Taksówkarz mówi, że tam jest bankomat i możemy podjechać po kasę. Jedziemy! Uff.. Ale dalej myślimy – całej ceny nie zapłacimy, będziemy negocjować 😛
Podjechaliśmy, wypłaciłem 500 pesos. Schowałem je do portfela, zostawiłem w ręku tylko 100 pesos + te 15, które mieliśmy. Wsiadam, ruszamy. Pytam po hiszpańsku, czy za 150 nas zawiezie, on że tak. Ja rżnąc głupa daję mu 115, udając, że nie rozumiem do końca hiszpańskiego. On coś mówi, że to za mało, że dałem 115, a nie 150. My na to, że więcej nie mamy. Ola bajeruje i mówi, że jedziemy do kościoła polskiego na mszę o 11:00, a już jest 11:00. Taksiarz machnął ręką i pojechał dalej. Trzeba się targować! Twierdził, że dojazd zajmie około 15 minut.
Teoretycznie, w Argentynie na skrzyżowaniach równorzędnych pierwszeństwo mają ci, nadjeżdżający z prawej. Logiczne. Tutaj ten przepis jest martwy. Pierwszeństwo ma ten, kto ma głośniejszy klakson, albo szybciej wjeżdża na skrzyżowanie. Nasz taksiarz przynajmniej zatrzymywał się na czerwonych światłach. Też nie jest to regułą, a wśród taksówkarzy tym bardziej. Ale na pozostałych skrzyżowaniach po prostu używał klaksonu. Motocykl, rowerzysta. Nie ma znaczenia. Autobus, samochód. Nieistotne – klakson i do przodu.
Jakoś 11:15 dojechaliśmy na miejsce. Pod same drzwi. Kościół ogromny, okazały. Pięknie zdobiony w środku. Ludzi stosunkowo dużo, ale jeszcze msza się nie zaczęła. Zdziwieni – siedzimy, myślimy – dziwne trochę, ale co poradzisz. Może takie tu zwyczaje, że na mszę księdzu wypada się spóźnić. Po chwili coś nas tknęło, żeby spojrzeć na tablicę ogłoszeń przed wejściem. Msza jest o 11:30. Coś już wiemy. Wszystko fajnie, ale nic nie napisane, jakoby miałaby być po polsku. Ola podchodzi do pary wchodzącej do kościoła i pyta ich po angielsku, czy to polski kościół. Oni na to, że nie i nie wiedzą, gdzie jest polski kościół. Hm. No to sobie pojechaliśmy. Taka wyprawa. Tyle poświęceń. To się nie może tak skończyć. Stwierdziliśmy, że nie damy za wygraną – poszliśmy dalej ulicą Mansilla. Jakieś 100 metrów dalej, w podwórzu ukazał się niewielki kościółek, z tablicą w języku polskim przy drzwiach. Eureka! 🙂 Weszliśmy – msza oczywiście już trwała od dobrych 20 minut. Całkiem sympatycznie, choć oprawa muzyczna zdecydowanie nie należała do mocnych stron tego kościoła. Msza faktycznie prowadzona po polsku, było około 15 osób. Przy znaku pokoju, każdy się obściskiwał, podawał rękę. Co ciekawe – nawet ksiądz zszedł zza ołtarza i z każdym musiał uścisnąć dłoń i wymienić pocałunek w policzek – iście po argentyńsku, ale bardzo sympatycznie.
Stwierdziliśmy z Olą, że zagadamy do księdza po mszy. Ksiądz nie należy do wysokich i ma już swoje lata. W sensie – jest niższy ode mnie i ma 85 lat. Chudy, zgarbiony, ale bystry i żwawy. Chwilę pogadaliśmy, opowiedzieliśmy co nieco o naszej wyprawie, że czekamy na samochód, etc.. Po paru minutach, gdy gwar w zakrystii ucichł – wszyscy pozostali wyszli – też chcieliśmy już iść. Ksiądz Javier (Ksawery) zaproponował nam jednak, żebyśmy zjedli razem obiad. Z racji tego, że wyskoczyliśmy z domu rano bez śniadania po imprezie – nie byliśmy w stanie odmówić. Kiszki marsza grały, więc z ochotą przystaliśmy na propozycję.
Poszliśmy po frytki, kurczaka i owoce, bo ksiądz taki zestaw zaproponował, a przecież nie będziemy marudzić.
W drodze przez trzy przecznice ksiądz opowiedział nam, że jest w Buenos Aires od 55 lat, ostatni raz był w Polsce rok temu, bo jego siostra mieszka we Wrocławiu i chorowała. Mijając resztki torów tramwajowych w ulicy pytamy, czy w Buenos Aires jeździły tramwaje. Ksiądz z uśmiechem odpowiada, że tak – pół wieku temu, na początku jego przygody z tym miastem. Jeszcze pamięta, ale to tylko wspomnienie.
Gdy dotarliśmy na miejsce okazało się, że ksiądz zna się doskonale z właścicielami lokalu gastronomicznego. Przedstawił nas i powiedział, że jesteśmy z Polski. Momentalnie zostaliśmy uraczeni gorącymi empanadas nadziewanymi kurczakiem. Za darmo oczywiście. Niebo w gębie. To była chyba najlepsza empanada, jaką tu jadłem. Ola stwierdziła to samo. Chwilę pogadaliśmy. Przesympatyczni ludzie. Zapakowano księdzu ooogromną porcję kurczaka i frytki. Za wszystko zapłacił stosunkowo niską cenę, jak na tutejsze realia (pewnie po znajomości).
Wracając na plebanię zaszliśmy po owoce – ksiądz kupił nam coś w rodzaju brzoskwiń i winogrona.
Doszliśmy do plebani, a ksiądz z uśmiechem stwierdził, że pewnie po raz pierwszy będziemy jeść w zakrystii. Istotnie 🙂 Ale ksiądz tłumaczył się, że w swoim małym pokoju ma bałagan i nie ma lepszego miejsca,żeby nas ugościć.
W czasie obiadu, który był mega sycący ksiądz opowiadał nam tutejsze historie, a my jemu nasze. W pewnym momencie wstał i zapytał: „a może napijemy się wina do obiadu?” Wymieniliśmy z Olą znaczący uśmiech zdziwienia i już chwilę później rozlewałem czerwony trunek do szklanek. Wino było naprawdę dobre, a ksiądz stwierdził, ze zapomniał o nim, bo stoi od dość dawna, a to świetna okazja, żeby je otworzyć. Aby uprzedzić pytania – nie, to nie było wino mszalne 😉
Z minuty na minutę ksiądz ewidentnie cieszył się, że się spotkaliśmy. Ludziom z lokalu gastronomicznego, zapytany, czy długo nas zna, odpowiedział: „poznałem ich 10 minut temu, ale przecież widać, że są normalni!” 😀
Po posiłku zjedliśmy owoce na deser. Soczyste i słodkie winogrona – coś niesamowitego, brzoskwinio-podobne coś też mega słodkie i dojrzałe. Po prostu prawdziwe owoce.
Nie chcieliśmy księdzu zabierać więcej czasu, tym bardziej, że na godz. 14 był umówiony, a tu nie wiedzieć kiedy zrobiła się 13:30.
Na pożegnanie dał nam jeszcze resztę owoców, które zostały. Zapytany przez nas, jak najłatwiej dostać się na dworzec kolejowy powiedział, że metrem lub autobusem. Zapytał, czy mamy kartę miejską. Kartę mamy, ale nie przy sobie, bo została w domu – odpowiedzieliśmy. Zaproponował, że da nam swoją kartę. My na to oczywiście, że nie będziemy mu zabierać karty – pójdziemy sobie piechotą, teraz nigdzie się nam nie spieszy. Ale ksiądz stanowczo nalegał, że nie powinniśmy chodzić w takie upały (i tak chodzimy codziennie, więc już trochę przywykliśmy) i koniecznie musimy wziąć metro albo autobus. Nie można było dyskutować – ksiądz po prostu z dobrego serca chciał nam pomóc i już za moment poszedł po kartę komunikacji miejskiej. Przyniósł i powiedział: ” nie wiem, ile pieniędzy na niej jest, ale na przejazd powinno wam wystarczyć” 🙂 Niezmiernie miło zaskoczeni wzięliśmy kartę i mieliśmy już wychodzić, gdy ksiądz wyciągnął z kieszeni plik banknotów i zapytał „macie jakieś drobne? mogą wam się przydać, weźcie, tu jest jakieś 100 pesos” (czyli ok. 30zł.). Tego już nie mogliśmy przyjąć. Podziękowaliśmy serdecznie – powiedzieliśmy, że mając kartę dojedziemy na pewno do celu, a kartę postaramy się mu zwrócić w tygodniu, jak przypłynie Żuk – może przyjedziemy do niego Żukiem 🙂
Ksiądz był naprawdę niesamowicie serdeczny i gościnny. Widać było, nasza niespodziewana wizyta i wspólny obiad sprawiły mu wiele radości, a i my cieszyliśmy się chyba bardziej niż mogliśmy się spodziewać. Jeśli nawet przez chwilę żałowaliśmy pieniędzy wydanych na taksówkę – zwróciły się one z nawiązką. Tej niedzieli stare polskie powiedzenie przybrało realnych wymiarów: „Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje!” :))
Przy okazji powrotu przejechaliśmy się dwoma liniami metra – czego dotąd nie robiliśmy. W metrze panuje lekki nieład i dezorganizacja, ale jest to chyba pierwsze metro, którym jechałem z otwieranymi oknami. Dość niebezpieczny pomysł w wąskich podziemnych tunelach. Jednak już po paru przystankach dziękowaliśmy za otwarte okna – o ile pociągi i autobusy są klimatyzowane, w metrze to nie jest tak powszechne, więc klasyczna wentylacja dużo daje.