Boliwia – bezdroża, góry, rzeki i jeziora

Przy wjeździe do Parku Narodowego Eduardo Avaroa w Boliwii mijaliśmy, co prawda, dwa jeziora – zielone i białe. Białe nie robiło praktycznie żadnego wrażenia z poziomu ziemi, po prostu – górskie jezioro. Zielone było częściowo wyschnięte i o tych porach dnia, kiedy jechaliśmy nie było widać urokliwego zielonego koloru, który widzieliśmy na zdjęciach.
Punktem kluczowym, jeśli chodzi o jeziora miała być Laguna Colorada – kolejna atrakcja matki natury na tym ogromnym płaskowyżu Altiplano. Czyli czerwone jezioro z flamingami. Co prawda na zielonym jeziorze już widzieliśmy flamingi z oddali, to każdy z utęsknieniem czekał na legendarny widok tych majestatycznych ptaków na tle pomarańczowo-czerwonego jeziora.

resized_img_6916 resized_img_6930

Lago Verde – zielone jezioro z flamingami. Fot. Jacek Ukleja

Droga nie była prosta. W zasadzie ciężko w ogóle nazwać drogą to, po czym jechaliśmy. To był raczej szlak przez pustynię. Raz bardziej wyraźny, raz mniej. Czasem trzeba było wybierać spośród kilku lub kilkunastu takich szlaków. Większość z nich to trasy przetarte przez terenówki typu Land Cruiser. Oprócz dwóch napotkanych TIRów jeździły tam tylko i wyłącznie Land Cruisery. Nie było innych samochodów. A my tu Żukiem. Ha, nie wiem do tej pory, czy sami byliśmy w pełni świadomi, na co jedziemy. Nie, na pewno nie. Wspominałem, że jechaliśmy z urwanym mocowaniem stabilizatora i nadpękniętą ramą przy mocowaniu belki przedniego zawieszenia? „To się zrobi potem”. „W Boliwii pospawiem”. Ta…

Laguna Colorada

Nie mieliśmy żadnej dokładnej mapy, jedynie jakieś poglądowe. Azymut się zgadzał. Kierowaliśmy się słońcem i szacunkami, w która stronę świata mamy jechać. Bliżej jeziora, kiedy już widzieliśmy je w oddali zrezygnowaliśmy z najbardziej przetartego szlaku, który był dziurawy i kamienisty. Zjechaliśmy na „pole” pustyni. Drobny żwirek, gładko pokrywający całą przestrzeń dookoła. Można było na tym żwirku jechać całkiem płynnie. 30 km/h na blacie. I nie wolniej. Zatrzymać się w ogóle nie można. Przy każdym zwolnieniu i próbie przyspieszenia czułem, jak koła mielą w piasku. Żuk płynął, niczym okręt po wodach burzliwego oceanu. Łatwo można się było zakopać. Trzymałem zatem prędkość równo i starałem się jechać prosto. Przejechaliśmy tym własnym szlakiem około 5 km. Pod samym jeziorem mieliśmy kolejny akcent terenowy. Chcąc podjechać możliwie najbliżej zjechaliśmy stromą ścieżką po zboczu. W pewnym momencie Żuka zaczęło znacząco przechylać, a przejazd przez kolejny kamień skończyłby się zapewne przewróceniem go na bok. „Cała na prawą!” – reszta ekipy musiała robić przeciwwagę wieszając się po przeciwnej stronie na zewnątrz. Dociążając prawą stronę udało się przejechać, choć nie bez emocji. Dotarliśmy wreszcie nad sam brzeg kolorowego jeziora. Widok zachwycił chyba nas wszystkich. To nie fikcja, to prawda. Woda jest czerwonawa, a flamingi czują się tam, jak w domu. Na brzegu, spod ziemi wypływa czysta i gorąca woda, która zasila jezioro na tej pustyni. Co tu dużo pisać, wystarczy popatrzeć na zdjęcia. To trochę tak, jakby wejść w jedną z tych stron magazynu National Geographic, którą ma się ochotę powiesić na ścianie.

resized_flamingi resized_laguna-colorada resized_laguna-colorada2 resized_laguna-colorada3

Laguna colorada – czerwone jezioro z flamingami. Fot. Marcin Warwaszyński

Boliwia – bezdroża, góry i rzeki

O tych 400km od granicy do Uyuni zapewne można by napisać całą książkę. Ja postaram się streścić najciekawsze fragmenty tej drogi. Bo droga (tudzież jej brak), jako taka nabierała tu zupełnie innego znaczenia. Nie da się tego porównać do asfaltowej autostrady w Europie, czy nawet dziurawej drogi gminnej w Polsce. Przypominała raczej szlak, zmieniający się w zależności od potrzeb i warunków. To taki typ drogi, o której większość europejskiej cywilizacji zapomniała. Droga, która jest przygodą i celem sama w sobie.

resized_park-narodowy2

Droga. Fot. Marcin Warwaszyński

Za kolorowym jeziorem musieliśmy znów użyć trap, by przejechać przez rów wzdłuż drogi gruntowej. Odkopaliśmy saperką mały nasyp, zasypując przy tym częściowo rów, by nie przeciążać trap. „Dobra, jedziesz! Proste koła!” Krzyczy do mnie Jacek. No to jadę. Proste koła. Powoli, ale na tyle szybko, by się nie zakopać w grząskim piachu. Wjeżdżam na trapy i trach! Słyszę krzyk wszystkich dookoła, a sam poczułem, jak Żuk osiadł na lewą stronę. Jedna trapa się obsunęła i koło z niej spadło w piach. Zachowujemy spokój. Jacki podkopują, zakopują, prostują trapy. Próba numer dwa. „Mogę jechać?” – pytam. „Jedź, tylko skręć koła lekko w prawo i nie zatrzymuj się!”. Jedynka, gaz – czuję, jak tylne koła grzęzną w piachu, a niewidoczna górka piasku nie daje Żukowi podjechać. Cóż, trzeba włączyć tryb jazdy zimowej. Jak po śniegu, tyle, że dookoła 45 stopni na plusie, a zamiast śniegu piach. Jedynka i próbuję „rozhuśtać” samochód do przodu i do tyłu. W końcu niewidzialną górkę przejechał, więc szybko drugi bieg, żeby się nie zakopał. W końcu koła napędowe złapały przyczepność na trapach i przejechałem. Rów może nie był wielki, nie było niebezpieczeństwa, ale z przeładowanym samochodem na szosowych oponach, bez napędu na cztery koła było to jakieś małe wyzwanie na tej „drodze”.

resized_wyciaganie-zuka

Przejeżdżanie przez rów. Fot. Aleksandra Rosa

Większą frajdą dla wszystkich były jednak przejazdy przez rzeki. Pustynia ustępowała bardziej zielonym krajobrazom. Zieleń to w sumie dużo powiedziane. Parę krzaczków na pustkowiu, więcej kamieni. Ale jednak krajobraz się zmieniał. Nasza trasa na północ/północny-wschód przecinała w kilku miejscach rzeki lub inne cieki wodne. Raz były to potoki, innym razem faktycznie rzeki. Mieliśmy szczęście, że przejeżdżaliśmy tą drogą w porze suchej. Gdyby przyszło nam przeprawiać się przez te rejony w porze deszczowej niemal na 100% nie podołalibyśmy z przejazdem.

Stwierdziliśmy z Jackiem przed wyjazdem, że głębokość wody, w którą można wjechać Żukiem to około 0,5 metra. Przed przeprawą przez rzekę, zawsze ktoś wychodził i sprawdzał głębokość brodu samemu przez niego przechodząc. Nie były to głębokie rzeki. Najgłębsza miała może 25 cm wody. Dna tych brodów zazwyczaj były kamieniste, nie było więc ryzyka, że się zakopiemy. Trzeba było jednak jechać ostrożnie, bo niektóre kamienie były naprawdę duże, a nie zawsze było je widać pod wodą. Najgorsze były takie przejazdy przez wodę, gdy na drugim brzegu był stromy podjazd i nie można się było zatrzymać. W przeciwnym razie – nie ruszylibyśmy pod górkę załadowanym samochodem. Trzeba pamiętać, że wciąż byliśmy na wysokości około 4000 m n.p.m. Silnik nie rozwija tu pełnej mocy. Nie ma wystarczająco dużo tlenu w powietrzu. Wtedy trzeba było wjechać na górkę bez wszystkich pasażerów, a ktoś, kto wysiadł, żeby sprawdzić głębokość brodu lub nagrać przejazd kamerą musiał biec za Żukiem. Cóż, takie uroki podróżowania.

resized_img_7123 resized_img_7130 resized_img_7188

Przejazdy przez rzeki. Fot. Aleksandra Rosa

resized_img_7140 resized_img_7157

Tankowanie z kanistrów, gdy skończyło się paliwo pod górkę. Fot. Aleksandra Rosa

Wszystkie te niedogodności rekompensował niesamowity widok. Z każdym kilometrem nieco inny, ale zawsze równie zachwycający. Ciężko było odłożyć aparat na bok. Zarówno pustynne tereny, gdy pył wchodził do samochodu każdą szczeliną, jak i kamieniste górskie wąwozy i przejazdy między skałami. W oddali nad wszystkim górowały zaśnieżone szczyty wulkanów. My jechaliśmy prawie cały czas na wysokości ponad 4000 m n.p.m. Mimo, że z grubsza po płaskowyżu, trafiały się krótkie, ale strome podjazdy. Nie raz musieliśmy wysiadać z Żuka, by mógł podjechać bez balastu, lub pomóc mu i popchnąć nasz dzielny wehikuł. Odliczaliśmy kilometry pozostałe do upragnionego Uyuni. Snuliśmy plany, jakie to wspaniałe rzeczy będą tam na nas czekać. Największe solnisko świata, cmentarzysko pociągów były niewątpliwymi atrakcjami, ale chyba pierwszą rzeczą, o której wszyscy marzyliśmy to prysznic.

W końcu udało się. Pierwsze metry asfaltu przywitaliśmy głośnymi okrzykami, choć sami do końca nie wierzyliśmy w ten luksus. Finalnie dojechaliśmy do Uyuni bez większych strat. Koła nie odpadły, my przeżyliśmy. Żuk dał radę. My daliśmy radę. Kilka dni bez cywilizacji, z zapasami wody, jedzenia i benzyny. Ostatecznie jestem zdania, że to jeden z najciekawszych i najładniejszych fragmentów trasy. No to teraz czas na zasłużony odpoczynek. Żuka pospawamy, posmarujemy… Czas najwyższy zadbać o naszego niebieskiego bohatera.