Wysokość i jej skutki uboczne

Nikt z nas nie jest alpinistą, nikt nie miał okazji wjechać wcześniej powyżej 4000 m n.p.m. Nikt z nas nie wiedział, jak to wytrzyma. Nikt z nas nie wiedział, jak Żuk to wytrzyma. Uzbrojeni w niewiedzę, kilka pobieżnych informacji znalezionych w internecie i parę porad bardziej doświadczonych ludzi wjechaliśmy do Boliwii. Już samo przejście graniczne na totalnym górskim odludziu położone 4500 m n.p.m. było dla nas czymś niezwykłym.

Brak tlenu dla nas, brak tlenu dla Żuka

Cytowane teksty to relacje Oli, z jej punktu widzenia.

Zanim jednak Boliwia, z kronikarskiego obowiązku wypada opisać nasz „proces obcowania z wysokością”, bo aklimatyzacja to chyba za duże słowo.
Przy okazji pobytu w okolicach San Pedro de Atacama podjechaliśmy do wsi Machuca chcąc zobaczyć okoliczne gejzery. Niestety – na wysokości 4200 m n.p.m. Żuk stwierdził, że nie ma wystarczająco dużo tlenu, by podjechać pod stromą górkę. Zatrzymaliśmy się więc we wspomnianej Machuce na noc. Pierwsza noc na wysokości powyżej 4 tys. metrów. Zawsze to jakaś „aklimatyzacja” przed Boliwią, gdzie mieliśmy spędzić dużo więcej czasu na takim poziomie.

resized__mg_9956Poranna dezorganizacja w Machuce. Fot. Sylwia Ukleja

Czuliśmy brak tlenu w lekkiej zadyszce przy próbie pchania Żuka pod górkę. Wieczorem parę osób miało ból głowy, Jacek nie mógł spać całą noc. Ja z Decem w drodze popijaliśmy sobie piwko, nie zważając na możliwe konsekwencje tego niezbyt dobrego połączenia wysokości i alkoholu. Jak się potem okazało nie odczuliśmy w ogóle skutków choroby wysokościowej, poza wspomnianą zadyszką. Może piwo ma jednak pewne nieodkryte zalety? Żarty żartami, ale prawda jest taka, że każdy organizm reaguje inaczej i jest to sprawa indywidualna.

resized__mg_0026 resized__mg_0024resized__mg_0021Machuca. Fot. Marcin Warwaszyński

Bodaj dwa dni później zdecydowaliśmy: napieramy na Boliwię. Dwa kilometry wysokości w ciągu 45 kilometrów drogi. Chyba nie powinno się tak robić. Wszyscy mówili o stopniowej aklimatyzacji. Tutaj stopnie były duże. Może za duże.

Kilka razy słyszałam o chorobie wysokościowej i silnym bólu głowy z nią związanym, ale jakoś nie potrafiłam tego zrozumieć i sobie wyobrazić. W momencie kiedy wjeżdżaliśmy w Andy moją głowę przeszła (niestety) myśl, że chciałabym doświadczyć tego zjawiska, ale szybko odsunęłam ją od siebie. Wiem, nie było to najrozsądniejsze. W dodatku wszechświat jest tak zbudowany, że czasami nasze myśli są silniejsze niż wszystko inne i to właśnie one są początkiem następujących po sobie zdarzeń. Tak właśnie było w moim przypadku. W Andach byliśmy już od kilku dni, z czego kilka razy dziennie na rożnych wysokościach i wszyscy czuliśmy się w miarę dobrze, ja też. Jedynie trochę pobolewała głowa i faktycznie ciężko było wchodzić pod górę, człowiek męczył się kilkukrotnie szybciej niż w normalnych warunkach. Dlatego też wydawało nam się, że w miarę dobrze znosimy wysokości i możemy jechać dalej, co jednoznacznie wiązało się z wyżej.


W Boliwii, tuż po przekroczeniu granicy parku narodowego Eduardo Avaroa Olę zaczął męczyć silny ból głowy. Przez moment nie było powodów do niepokoju.
W międzyczasie Żuk zaczął się buntować przeciw każdemu lekkiemu wzniesieniu na szutrowej drodze.
Ból głowy Oli wzmagał się. Widzieliśmy, jak Ola walczy sama ze sobą i rozsadzającym ją bólem. Nagle zbladła jak ściana, zaczęła się trząść z zimna. Objawy wyglądały naprawdę niepokojąco. Majaczyła, a owinięta w kurtkę, śpiwór i trzy koce dalej było jej zimno. Do najbliższego miasta w Boliwii mamy kilkaset kilometrów po bezdrożach i pustkowiach. Powrót do San Pedro byłby ostatecznością, ale każdy odsuwał tą myśl od siebie. Najlepszym ratunkiem jest zjechanie niżej. Nie wracając do San Pedro, niestety nie mogliśmy zjechać zbyt wiele. Może ze 300 metrów.

W momencie kiedy wdrapaliśmy się na granicę z Boliwią uradowani wsiedliśmy do Żuka by przejechać najcięższy odcinek naszej trasy, po totalnych bezdrożach. Pamiętam jak dziś, że od tego momentu zaczęło się dziać ze mną coś złego. Jakby ktoś włączył pstryczek od światła. Nagle uderzył mnie ból głowy, ale jeszcze taki do zniesienia. Niestety warunki w jakich byliśmy, czyli opisana przez Mariana „droga – tarka”, pył, suche powietrze, zmęczenie, brak ciepłego jedzenia plus wysokość, na jakiej się wtedy znajdowaliśmy i to, że z kilometra na kilometr wjeżdżaliśmy coraz wyżej sprawiało, że ból stawał się nie do zniesienia. Co więcej, miałam wrażenie, że nie mam czym oddychać i wtedy włączyła mi się lekka panika. Nie chciałam nikomu nic mówić, bo nie lubię robić innym problemów, komplikacji (co, jak teraz pomyślę, w tamtej sytuacji było kompletną bzdurą. Na szali było moje zdrowie i życie.), dlatego w ciszy i bólu jechałam tak zaciskając łzy w oczach. Co więcej, zdawałam sobie sprawę z tego, że jesteśmy na totalnym odludziu i w okolicy nie ma żadnej pomocy, mamy wyliczone paliwo, a Żuk się psuje i trzeba Bogu dziękować, że jedzie i korzystać z tego najdłużej jak to możliwe. Moje cierpienie w ciszy długo nie potrwało. Julita zauważyła, że coś nie gra – zatrzymaliśmy się, wyszłam „złapać powietrza”, uspokoiłam się i pojechaliśmy dalej. Myślałam, że będzie lepiej ale było tylko gorzej. Ujechaliśmy niespełna kilka minut, a ból w czołowej części głowy (jak przy chorych zatokach, ale dużo silniejszy) stawał się o tyle nie do zniesienia, że nie miałam nawet siły by wydobyć z siebie jakiegokolwiek słowa. Miałam wrażenie, że jak położę się na podłodze w Żuku to będzie mi lepiej, że będę ‘niżej’ i spróbuję zasnąć, co było totalnie irracjonalne bo właśnie w tym momencie traciłam przytomność.
Zatrzymaliśmy się wtedy po raz kolejny i ktoś (nie pamiętam kto to był ale podejrzewam, że męska część ekipy) wyciągnął mnie z Żuka na zewnątrz, bo nie byłam w stanie wyjść o własnych siłach. Leżałam na ziemi, na macie, owinięta i ubrana we wszystko, co najcieplejsze a mi i tak było zimno, na przemian z falami gorąca. Byłam nieprzytomna. Jedyne co pomagało ulżyć w bólu, to wydobywanie z siebie przeraźliwego jęku.


Mieliśmy informację o jakimś kempingu niedaleko budynków przy wjeździe do parku narodowego. W kontekście totalnego pustkowia dookoła brzmiało to irracjonalnie. Zdecydowaliśmy się jednak poszukać tam pomocy.
Kemping. Hm. Może i kiedyś to był kemping. Teraz to straszące, opuszczone zabudowania. Za zakurzonymi szybami dało się dostrzec stoły obciągnięte ceratowym obrusem i stojącą na jednym z nich otwartą butelką wina. Obok stał stary, zdezelowany kamper, którego otwarte drzwi uchylały się i zamykały na wietrze, złowieszczo skrzypiąc.
W garażu zagruzowanym wszelkim badziewiem coś szeleściło i stukało przez hulający wiatr. Wszystko przykryte warstwą kurzu i nie używane od długiego czasu. „Creepy” – orzekliśmy wszyscy i wróciliśmy się do budynków służby parku narodowego. Może tam ktoś pomoże. Liście koki, herbatka z chachacoma. Cokolwiek.
Sytuacja robiła się naprawdę dramatyczna, a Ola „więdła” z minuty na minutę.
Nie wiedzieliśmy za bardzo, jak jej pomóc, więc tylko opatuliliśmy ją bardziej kocami i wróciliśmy do wspomnianej służby parkowej. Tam miły pan powiedział nam, że nie ma jak nam pomóc, ale budynek naprzeciwko to jest hostel. Ha, kto by pomyślał. Hostel na tym pustkowiu? Na tej wysokości? Znów zabrzmiało irracjonalnie. Z Olą było jednak coraz gorzej. Ból ją męczył przeokropnie. Bezradność. Najgorsze, co może być, gdy coś złego dzieje się komuś bliskiemu. Okazało się, że nie ma właścicieli „hostelu”, pojechali do ciepłych źródeł i wrócą za godzinę. Dostając nieformalne pozwolenie od pana z parku rozgościliśmy się w kuchni. Olę położyliśmy w jednym z wolnych pokoi. Korzystając z kuchni w hostelu, który był raczej górskim schroniskiem, ugotowaliśmy na szybko jakiś makaron z sosem pomidorowym. Do tego herbatka. Próbowaliśmy pomóc Oli jak się dało, ale dawało to marny efekt. Ola co chwilę twierdziła, że jest lepiej, a po kolejnych paru minutach ostry ból znowu rozsadzał Oli głowę, niczym dynamit. Sytuacja wyglądała tragicznie, ale pozorne wrażenie bezpieczeństwa w budynku stwarzało poczucie stabilności.

Zdawałam sobie sprawę, że w promieniu kilkuset kilometrów nie ma żadnej pomocy lekarskiej, że nie mamy telefonów (tzn. mieliśmy ale tam nawet nie byłoby z nich użytku bez zasięgu), nie mamy nic. Całe szczęście ekipa zadecydowała za mnie (ja nie miałam na to siły) i zawróciliśmy do wspomnianego przez Mariana miejsca. Pamiętam tylko urywki z tej trasy, jak migawki z filmu. Potem moment kiedy znalazłam się w łóżku owinięta w śpiwór, dookoła ciemność i te kamienne ściany. Pamiętam też przerażenie w oczach każdego z ekipy, niepokój i pomoc jaką od nich dostawałam. Niestety nic więcej nie mogli zrobić do momentu aż przyjechała boliwijska babcia. Zanim jednak to się stało, przyszła Julita z proszkami na chorobę wysokościową, które kupiła w Polsce, ale bała się je podać, bo jednym z przeciwwskazań były problemy z nerkami, a ja kiedyś takie miałam. Choć teraz wiem, że w tak ekstremalnej sytuacji powinnam była je wziąć bez zawahania, bo nigdy nie wiadomo jakby się to skończyło. To nie są żarty, a skutki mogą być bardzo silne. Może nawet dojść do obrzęku mózgu, płuc a w najgorszym przypadku do zgonu.

Pamiętam jak dziś ten moment kiedy Julita zaczęła ze mną rozmawiać tłumacząc, że ona wie i widzi, że nie daję już rady fizycznie tego wytrzymać, że organizm się poddaje, ale muszę być silna i psychicznie, głową to przezwyciężyć.

Poprosiłam, żeby zostawili mnie wszyscy samą.

I ten moment zapamiętam do końca życia. Tą ciemność, chłód, ciszę i samotność w bólu.

Zamknęłam oczy, powstrzymałam łzy i całe życie przeleciało mi przed oczami. Poprosiłam ‘siły wyższe’, żeby pomogły mi przez to przejść.

resized__mg_6915

Granica Parku Narodowego Eduardo Avaroa. Fot. Marcin Warwaszyński

resized__mg_6925

Schronisko, przygotowujemy posiłek. Fot. Marcin Warwaszyński.

Wszystkie te zdarzenia, doprawione surowym, pustym, górskim krajobrazem sprawiały, że momentami czułem się, jak w jakimś filmie. Takie rzeczy nie dzieją się naprawdę. A jednak.
W końcu przyjechali właściciele i pani kucharka. „Boliwijska babcia” zaparzyła Oli herbatkę z chachacoma. Chyba pomogło, bo w końcu udało jej się zasnąć. Następnego dnia Ola była jak nowo narodzona. Przynajmniej w stosunku do dnia poprzedniego. Kolory wróciły na twarz, zjadła śniadanie i mogliśmy jechać dalej.

I przyjechała Babcia. Zaparzyła krzew (jak się teraz dopiero dowiedziałam od Mariana) niejakiej CHACHACOMY. Po dosłownie 10 minutach od wypicia naparu ból na tyle mi zelżał, że byłam w stanie zasnąć po tych męczarniach. Byłam wtedy strasznie zła na siebie, że nie jestem w stanie zjeść ciepłego obiadu, który przygotowała załoga, a taka okazja, skorzystania z kuchni i przygotowania ciepłego posiłku zdarzała się raz na dobrych kilka dni.

Następnego dnia po przespanej nocy było o niebo lepiej. Nie czułam się jeszcze w 100 procentach na siłach, żeby jechać dalej, nie byłam w stanie zjeść śniadania i pokładałam się co chwila, gdzie popadło. Ale to już było do wytrzymania. Jeden dzień w plecy przez moje choróbsko był wystarczający.

Przed wyjazdem stwierdziliśmy jednak, że musimy coś zrobić z silnikiem i jego niedoborem tlenu. Opcją było przeregulowanie gaźnika, ale to zrobiłem już w Machuce i niewiele pomogło. Mieliśmy na zapasie drugi gaźnik. Miał większe dysze i różnił się paroma detalami na plus. Przeczyściłem go pro forma, obniżyłem odrobinę poziom pływaka i zamontowałem.

Zanim jednak zdążyliśmy wyruszyć, na horyzoncie pojawił się rowerzysta. Obładowany tobołami dzielnie napędzał swój wehikuł siłą mięśni. Chwilę później okazało się, że przejechał właśnie te czekające nas 400 kilometrów bezdroży… na rowerze! Po krótkiej pogawędce dowiedzieliśmy się, że jest Australijczykiem, swoją przygodę zaczął na Alasce i… niedługo będzie świętował 20 000 km w podróży rowerem! Tacy ludzie, spotkani na trasie zawsze są niesamowitą motywacją. Zastrzykiem pozytywnej energii w chwili zwątpienia. /Można go znaleźć na facebooku >TUTAJ</

resized__mg_6933 resized__mg_6937
Spotkanie z niesamowitym rowerzystą z Australii. Fot. Marcin Warwaszyński

Chwila regulacji zamontowanego gaźnika i ruszyliśmy. Żuk faktycznie na nowym gaźniku jechał lepiej. Nie miał pełnej mocy, ale zamiast 1/4 mocy miał może połowę, co było już odczuwalne. Pierwsze kilometry nie były dla nas zaskoczeniem. Od znajomych wiedzieliśmy, że nie uświadczymy asfaltu aż do Uyuni. Czyli przez jakieś 400 km. Mówili: „cały czas tarka, ale 50 km/h można spokojnie jechać – Żuk jest wysoko zawieszony to dacie radę”. Land Cruiserem to 50 można cisnąć. Żuka było nam szkoda, bo rezonans na tej tarce powodował, że jechaliśmy 15-20 km/h, w porywach do 30 km/h. Jedyna opcja na takich regularnych wybojach to zmiana prędkości, żeby uniknąć owego rezonansu. Tyle wynika z praw fizyki i faktycznie czasem się to sprawdza. Czasem. Zależy, jaka tarka i jaki samochód. W Żuku rzadko to działało, więc jedyną radą była jazda z niską prędkością.
Było bardzo pyliście. Mijający nas TIR (kolejna zupełnie abstrakcyjna rzecz), przeleciał jak burza . Nie widzieliśmy absolutnie nic. Pozostawił po sobie tumany pyłu tak gęste i duże, że przez dłuższą chwilę musieliśmy stać w miejscu i czekać, aż wszystko opadnie.
Po pierwszych 15 kilometrach pył był wszędzie. Był na zewnątrz, wewnątrz, unosił się w powietrzu i przedostawał się przez każdą nieszczelność Żuka, mimo, że wszystkie uszczelniliśmy przed wyjazdem.
Pył okazał się gorszy niż woda, której przecieków tak się obawialiśmy. Kurz z drogi przezwyciężył wszystkie uszczelnienia. Tlenu mało, pyłu dużo. Oddychaliśmy pyłem, mieliśmy pył na każdej książce, czołówce, kubku, czapce. Wszędzie. Ale nic to – byle do przodu.

resized__mg_6940

resized__mg_6948Pustynia Salvadora Dalego. Fot.Jacek Dec

Boliwia – ciepłe źródła, gejzery i urząd celny na 5033 m n.p.m.

Dojechaliśmy w końcu do tak zwanych ciepłych źródeł. Gorąca woda jest doprowadzana z okolicznych gejzerów do małej wioski, gdzie jest mały basenik, mała szatnia i ogromne góry dookoła. Wioska to w zasadzie duże słowo jak na te trzy domki i mały basenik.

resized_img_6998 resized_img_6989

Ciepłe źródła. Fot. Aleksandra Rosa

resized__mg_6956 resized__mg_6954Ciepłe źródła. Fot. Marcin Warwaszyński

Wymoczyliśmy tyłki w ciepłej wodzie i postanowiliśmy jechać dalej. Zanim jednak ruszyliśmy musieliśmy skalkulować nasze zapasy benzyny. Przeczucie nam mówiło, że coś jest nie tak, mimo, że przed wyjazdem zatankowaliśmy wszystko do pełna, włącznie z kanistrami. Przez najbliższe 300 km miało nie być stacji benzynowej. Najbliższa podobno jest w San Cristobal, około 100 km od Uyuni. W górach, przy pełnym obciążeniu Żuk spalał nam około 18-20 litrów benzyny na 100 km. Mieliśmy jeszcze trochę chilijskiego gazu LPG, ale nie wiedzieliśmy dokładnie ile, bo przy podjeździe do granicy, gdy Żuk nie chciał jechać na benzynie, jechaliśmy na gazie. Instalacja LPG była wówczas wyregulowana na trochę uboższą mieszankę. Co za tym idzie potrzebowała mniej tlenu do spalenia i jakoś Żuk lepiej jechał.

Suma summarum – nie wiedzieliśmy, ile mamy gazu, a benzyny, jak się okazało nie dolano nam do pełna w San Pedro (dystrybutor odbił wcześniej, nikt się nie zorientował, że za mało litrów weszło do prawie pustego zbiornika). Mieliśmy jej tylko na jakieś 100-150 km. Dobrze, że się w porę zorientowaliśmy. Z pomocą przyszedł nam inny podróżnik – Niemiec przemierzający boliwijskie bezdroża Jeepem. Odsprzedał nam 20 litrów paliwa. Uspokojeni pojechaliśmy dalej.

resized_img_7011 resized_img_7007

Spotkany Niemiec ratuje nas swoim nadmiarowym paliwem. Fot. Aleksandra Rosa

Boliwia to dziwny kraj. Nie można załatwić wszystkich formalności na granicy. To by było zbyt piękne. Można jedynie dostać pieczątki do paszportów. Podbicie Carnet de Passage musiało nastąpić w kolejnym biurze celników – na wysokości 5033 m n.p.m. Było to niedaleko gejzerów, które chcieliśmy zobaczyć. Jechaliśmy delikatnie omijając temat wysokości, by dziewczyny, a w szczególności Ola nie była świadoma, jak wysoko jedziemy. Takie małe oszustwo podświadomości z naszej strony. Jak się okazało, chyba zadziałało. Przyszło nam nocować na wysokości niemal 5000 metrów. Było dość chłodno, to fakt. Wiatr smagał niemiłosiernie. Znaleźliśmy małą górkę ziemi usypaną przez koparkę, prawdopodobnie przy „budowie” drogi. Z drugiej strony osłoniliśmy się Żukiem i było trochę mniej wietrznie. Tylko trochę. Rozbiwszy namiot, solidnie przybiliśmy go szpilkami do ziemi i obłożyliśmy dookoła kamieniami, by nie było przerwy między tropikiem a ziemią. Liczyliśmy, że trochę to pomoże i wiatr nie będzie tak uciążliwy w środku. Istotnie, chyba coś pomogło. W nocy termometr pokładowy Żuka pokazał kilka stopni poniżej zera. Co tu dużo mówić – góry!

Ruszyliśmy więc dalej, wyżej by oclić samochód. Panowie celowo nie mówili nam, a mi szczególnie, na jaką wysokość się wspinamy (5000 m n. p. m.!!!!), żebym nie wbijała sobie nic do głowy. Ale i bez tego było tragicznie. W momencie kiedy wjechaliśmy na górę, pamiętam jak patrzyłam na tablicę ze znakiem „Aduana Nacional 5033 m n.p.m.” i nie docierało to do mnie. Tak jakby mnie ktoś walnął w tył głowy. Dopiero jak ktoś krzyknął „hej, zróbmy sobie zdjęcie wszyscy! To rekordowa wysokość dla nas i dla Żuka” zdałam sobie sprawę jak wysoko jesteśmy. Ja i Julita czułyśmy się szczególnie źle. Ostatkami sił zjadłyśmy suchą bułkę i tuńczyka z puszki.

Noclegu nie mogliśmy sobie też lepiej zaplanować jak na wspomnianej wysokości, przy czynnych gejzerach. Było przeraźliwie zimno, aż do szpiku kości i mało tlenu. Obudziliśmy się wszyscy bardzo wcześnie rano bo wiatr i zimno nie pozwalało spać dłużej. A mieliśmy na sobie wszystko, co ciepłe! Zimowe kurtki, czapki, szaliki, rękawiczki, śpiwory, koce. I tak nic nie pomagało.

resized_img_7014

Widok z miejsca noclegu. Fot. Aleksandra Rosa

Poranek był jednak kumulacją spięć. Założyliśmy, że pójdziemy na gejzery o 6 rano. Tymczasem nikt nie wstawał. Gejzery są aktywne tylko nocą, więc szansa, by je zobaczyć jest tylko do ok. 7 rano. Decu wstał pierwszy i poszedł na rekonesans. Gdy wrócił prawie godzinę później, dalej wszyscy spali, a przynajmniej takie było wrażenie. Wszystko zaczęło się od tego, że wyciągnął mnie z namiotu i poszliśmy zobaczyć uspokajające się już gejzery. Jacek miał nam za złe, że go nie obudziliśmy. Pewnie słusznie, tylko z tym budzeniem to nikt nigdy nie wie, jak jest lepiej. Czy nie przeszkadzać i dać spać, kiedy człowiek potrzebuje regenerującego snu? Czy może budzić na coś, co uchodzi za ciekawą atrakcję? Finalnie okazało się, że Ola i Julita na tej wysokości źle się czują. Ból głowy i ogólna niemoc. Trzeba było więc jak najszybciej stamtąd jechać. Dało się jednak zauważyć, że przy niedoborze tlenu wszyscy szybciej się denerwowaliśmy. Ja sam złapałem się w pewnym momencie na zupełnie nieuzasadnionej irytacji. Mózg pracuje inaczej. Pewne rzeczy wymykają się spod kontroli, człowiek jest rozdrażniony. Wysokość i nieporozumienia szybko doprowadziły do spięcia w załodze. To jednak nieuniknione wśród sześciu osób. Każdy z nas jest inny/inna, ma inne podejście, inny punkt widzenia. Ruszyliśmy spod gejzerów w milczeniu.

I tu kolejny krytyczny moment dla mnie i dla Julity związany z wysokościami. Najgorsza noc, a w zasadzie poranek. Ostatkami sił zwinęłyśmy namiot, Julitę męczyły duszności i wyglądała źle. Usiadłyśmy na kamieniu, okryłyśmy się kocem, tym samym łapiąc pierwsze promienie słońca, aby nas choć trochę ogrzały, wciskając w siebie powolnymi ruchami suchą bułkę i popijając na siłę wodę, żeby pobudzić nasze organizmy do życia. Nigdy tego nie zapomnę, byłyśmy na skraju wyczerpania i prosiłyśmy tylko o to, żeby zjechać niżej. Ale żeby atrakcji było więcej, pokłóciliśmy się wszyscy ze sobą o głupoty i nie mogliśmy dojść do porozumienia. Pamiętam też swój moment irytacji zupełnie niewytłumaczalny, kiedy to ktoś poprosił mnie, żebym wyskoczyła z Żuka i zrobiła zdjęcie terenowe, a ja krzyknęłam, że nie! Nie będę robić więcej zdjęć! Było to totalnym nieporozumieniem bo akurat robienie zdjęć to dla mnie czysta przyjemność!

W miarę upływu kilometrów spod kół konflikt powoli znikał, a gdy dojechaliśmy do celników na najwyższy punkt naszej wyprawy prawie każdy zapomniał o kiepskim poranku. 5033 m n.p.m. Widać było skrywane osłupienie w oczach Oli, ale i iskierki radości w oczach każdego z nas. Brawo Żuk! Brawo my! Chyba każdy z nas się cieszył. Satysfakcja i poczucie spełnienia dało siłę i energię do dalszej drogi.

resized__mg_6987

„Aduana Nacional” – boliwijski urząd celny na wysokości 5033 m n.p.m. Najwyższy punkt wyprawy. Fot. Marcin Warwaszyński

Wracając do gejzerów – ciekawa sprawa, choć o godzinie 7:00 nie były już mega spektakularne. Kłęby dymu wydobywające się z małych kraterów w ziemi. W niektórych widać było bulgoczącą wodę. Przy podejściu bliżej śmierdziało siarką, a ustawione obok znaki informowały, żeby nie oddychać oparami, bo są szkodliwe. Mało tlenu, a do tego szkodliwe opary siarki. Świetne połączenie! Udało mi się ustrzelić parę zdjęć na wyczerpanej baterii. Wyskakując szybko  z namiotu, nie myśląc nie wziąłem zapasowej i zabrakło prądu na nagranie choćby krótkiego ujęcia wideo. Jacek miał mi za złe także i to. Sam sobie miałem trochę za złe, ale jak się rano nie myśli, to takie są efekty. „Co pan zrobisz, jak nic pan nie zrobisz.” Jedziemy dalej. Przed nami kolejne kilometry bezdroży, Boliwia ledwo co się zaczęła, a już przyniosła nam moc wrażeń. Każdy się zastanawiał, co będzie dalej…

resized__mg_6981 resized__mg_6977 resized__mg_6976

Gejzery. Fot. Marcin Warwaszyński