Wypadająca świeca i granica pod wulkanem

Przejazd przez płaskowyż Altiplano, a w tym przez znajdujący się tam Park Narodowy Eduardo Avaroa w Boliwii był dla nas wielką zagadką. Mieliśmy wjechać na wysokość powyżej 4400 m n.p.m. Czekało tam nas około 400 km po bezdrożach i szutrach. Miało nie być miast, wiosek ani stacji benzynowych. Zalaliśmy do pełna bak, kanistry. Wyzwanie zarówno dla nas, jak i dla Żuka. Wzięliśmy 40 litrów kranówy i drugie tyle butelkowanej wody do picia. Do tego zapasy jedzenia dla każdego na cztery do pięciu dni. „Jakoś to będzie”. Tak sobie myślał każdy z nas, nie chcąc myśleć racjonalnie o tym, co nastąpi.

Brak gazu, brak świecy

Jeszcze zanim wyruszyliśmy na dobre z Chile wszystko szło nie tak. Parę dni wcześniej skończył nam się gaz w argentyńskiej butli do kuchenki turystycznej. W Chile nigdzie nie dało się jej napełnić. Są tam inne końcówki do małych butli i nasza okazała się bezużyteczna w tym kraju. Od paru dni nie mogliśmy sobie zaparzyć herbaty czy ugotować posiłku na poboczu. Wprawdzie pomysłowy inżynier Jacek wymyślił sposób alternatywnej kuchenki z puszek po piwie, ale garnek po takim gotowaniu był czarny jak smoła, a drobinki sadzy pływały w wodzie… Fakt, wszyscy byliśmy pod wielkim wrażeniem zmysłu konstruktora, ale zrezygnowaliśmy z używania tego sposobu. Jak coś ciepłego to tylko w knajpie. Nie napawało to optymizmem w kontekście czterech dni w odludnym, nieznanym terenie, gdzie z wodą też może być ciężko. Wizja paru dni bez ciepłych posiłków nie była tak kiepska jak perspektywa picia nieprzegotowanej boliwijskiej wody nieznanego pochodzenia. Niezadowoleni postanowiliśmy po prostu wziąć większe zapasy wody pitnej. W każdym kącie Żuka były baniaki. Albo z wodą, albo z benzyną.

Na stacji benzynowej w San Pedro, po napełnieniu zbiorników postanowiliśmy zrobić ostatnie regulacje i sprawdzić, czy wszystko w porządku. Silnikiem trochę rzucało i wykazywał ewidentnie zbyt bogatą mieszankę, jak na tą wysokość. Pracował jakby na nie wszystkie cylindry. Aby się upewnić, czy jest iskra na wszystkich świecach i czy nie są zalane, wykręciłem je. Okazało się, że świeca na trzecim cylindrze prawie sama się wykręciła. Może dlatego tak nim szarpało. Uszkodzony był gwint w głowicy.

No to kaplica.

Bez jednej świecy ciężko jechać w ogóle, a co dopiero w wysokie góry. Wszyscy byliśmy załamani. Powodzenie całej wyprawy i realizacja zamierzonych celów zostało poddane próbie. Jednogłośnie stwierdziliśmy, że to najpoważniejsza usterka (o ile można to tak nazwać), która przytrafiła się jak dotąd. Co robić? Świeca łapie gwint na jeden, wyświechtany już nieźle zwój… Po wkręceniu rusza się w głowicy. Nie pojedziemy na tym, to pewne. Ciśnienie sprężania szybko odesłałoby świecę na orbitę. Sztab kryzysowy w postaci męskiej części ekipy zaczął intensywnie myśleć, analizować i deliberować na temat, bądź co bądź, fatalnego stanu rzeczy. Podświadomie jednak nikt z nas chyba na serio nie brał pod uwagę możliwości wycofania się. Choć propozycje zmiany trasy wychodziły z naszych ust, nikt chyba w głębi duszy nie zakładał tego czarnego scenariusza. W każdym z nas tliła się jakaś nadzieja. Coś wymyślimy. „Jakoś to będzie” – to takie polskie. Dziewczyny widząc, że cokolwiek postanowimy, i tak prędko się stąd nie ruszymy – zaczęły robić pranie i rozwieszać sznurki na stacji benzynowej. Mimo fatalnego położenia, staraliśmy się przegonić wiszący w powietrzu pesymizm piwem i żartami z zaistniałej sytuacji.

Postanowiliśmy przejść od słów do działania. Tak łatwo się nie poddamy. O nie. Ogólną opcję widzieliśmy jedną: trzeba naprawić tą usterkę. Zamontować świecę w głowicy. Możliwości, które mieliśmy, aby tego dokonać były dwie:
-Albo jedziemy do mechanika, który w swoim ubogo wyposażonym warsztacie przeprowadzi operację naprawy gwintu, do czego i tak trzeba by zdemontować głowicę. Co najmniej dwa dni w plecy, przy dobrych wiatrach i chęci mechanika. Nie mówiąc już o kosztach dla „turystów” w małym miasteczku.
-Mocujemy świecę sami jakimś magicznym sposobem. Wkręcamy ją na pakuły albo wklejamy na stałe.

Oczywiście pierwszą opcję od razu odrzuciliśmy, jako zbyt czasochłonną i wątpliwą pod kątem możliwości zrobienia tego w małym miasteczku na skraju pustyni.
W kontekście drugiej opcji przydałby się klej anaerobowy typu loctite, ale akurat nie wzięliśmy go ze sobą. Zresztą przy świecy mógłby nie wytrzymać temperatury. Pakuł nie mieliśmy, a i tak nie sprawdziłyby się one, gdyż gwintu było za mało.
W tym momencie przyszedł Jackowi do głowy pewien szalony pomysł. Przypomniał sobie, że nasz znajomy, jak mu wypadła świeca w Barkasie wkleił ją na…poxipol. Postanowiliśmy spróbować. Producent deklaruje twardość metalu. Dla pewności udaliśmy się do bodaj jedynego sklepo-warsztatu motoryzacyjnego w miasteczku, by zapytać, czy nie ma czegoś lepszego. Pan sprzedał nam „poximetal”. Amerykańska wersja poxipolu, jak twierdził, lepiej sobie radzi z temperaturami i jest twardszy. Wyglądał identycznie jak poxipol, zapach też miał identyczny. Nie szkodzi. Stwierdziliśmy, że to jest właśnie to, czego nam potrzeba. Ostrożnie i dokładnie oczyściłem resztki gwintu w głowicy oraz gwint na świecy. Uprzednio sprawdziwszy, czy iskra jest dobra na każdej ze świec naniosłem warstwę kleju i wkręciłem świecę na resztki gwintu. Teraz pozostaje nam poczekać do rana. Nie będą to zalecane 24 godziny, ale ponad połowa tego czasu. Klej na pewno zdąży wyschnąć, twardości złapie po nagrzaniu się. Jak się nie uda to… nie było takiej opcji. Nie było planu B. Musi się udać.

Granica z Boliwią

Było przed szóstą rano, gdy wstaliśmy i przystąpiliśmy do decydującej próby – odpalamy silnik. Akumulator, paliwo, ssanie, zapłon, rozruch… zapalił od pół obrotu i mruczy równo z lekko podwyższonymi obrotami charakterystycznymi dla włączonego ssania. Po nagrzaniu doregulowałem jeszcze gaźnik. Wyglądało na to, że wszystko jest w porządku. Świeca na swoim miejscu raz po raz wyzwalała iskrę, by zapalić mieszankę paliwa z powietrzem sprężoną do prawie 11 bar przez tłok. Nic nie wydawało niepokojących odgłosów, nie było powodów do niepokoju. Przynajmniej na pierwszy rzut oka…

Wyruszyliśmy zatem skoro świt z San Pedro de Atacama, by dotrzeć ponad dwa kilometry wyżej – do granicy. Nie dając „poximetalowi” więcej czasu wybraliśmy tak wczesną porę w pełni świadomie, by skorzystać z chłodnego poranka.

resized__mg_6801

Wschód słońca  podczas drogi z San Pedro do Boliwii. Fot. Marcin Warwaszyński

Rano temperatura otoczenia była na tyle niska, że Żuk w pełni załadowany pokonał ten morderczy podjazd praktycznie na raz, bez postojów na schłodzenie silnika itp. Było ciężko – jedynka czasem ledwo wystarczała. Droga asfaltowa, prawie prosta, cały czas ostro pod górę.

resized_img_6803 Widok z drogi wiodącej do granicy. Fot. Aleksandra Rosa

45-kilometrowy odcinek prostej drogi o stromym nachyleniu pozwalał na wjechanie ponad dwa kilometry wyżej. Tym niemniej Żuk dał radę. Świeca nie wypadła – napełnieni energią wjechaliśmy na granicę boliwijską – w środku niczego. Dookoła tylko wulkany i pustkowie. Droga szutrowa, „urząd celny” to gliniana chatka w górach. Dookoła chatki nie było jednak zupełnie pusto. Stało kilkadziesiąt samochodów – busików i terenówek. Busiki przywoziły wycieczki turystów z San Pedro, by ci mogli wsiąść na granicy w terenówki i przejechać się po parku narodowym. My chcieliśmy to zrobić Żukiem. Żuk jest dość rozpoznawalny, jako nietypowy samochód za granicą, więc od razu dookoła zbiegła się grupka Polaków, którzy przyjechali właśnie taką wykupioną wycieczką. Chwilę sobie miło pogawędziliśmy, ale trzeba było załatwić formalności. Po 5 minutach Julita z Jackiem wracają z urzędu z kwaśnymi minami. „Musimy wracać do San Pedro” – mówią. Ale jak to? Wizja stromego zjazdu a potem znów morderczego podjazdu pod górę budziła w nas niechęć. Słabo. Okazało się, że tu owszem – jest urząd celny, ale boliwijski. Celnicy z Chile siedzieli sobie wygodnie w San Pedro de Atacama 45km stąd, na dole. Tam, skąd przyjechaliśmy. A przecież musieliśmy dostać pieczątkę wyjazdową z Chile, zarówno w paszportach, jak i w Carnet de Passage (specjalny dokument wydany dla Żuka przez PZMot, aby uniknąć opłat celnych). Najgorsze w tym wszystkim jest to, że te 40 km pod górkę robiliśmy w kilka godzin turlając się 10-15 km/h na jedynce pod górkę… Nie ma rady. Trzeba wracać.

resized_img_6816 resized_img_6806 resized_img_6830

Granica z Boliwią. Fot. Aleksandra Rosa

Nie tak łatwo, ale udało się znaleźć celników. Byliśmy zdziwieni, że nie było żadnych znaków przy wyjeździe z San Pedro. Okazało się, że wyjechaliśmy wcześniej dziwną drogą, klucząc przez miasto i omijając niechcący celników. Po załatwieniu formalności pozostało uderzyć ponownie na górę, do Boliwii. Chyba wszyscy zapomnieli już o usterce świecy wklejonej na klej epoksydowy…

Znowu ponad 2000 metrów wysokości na odcinku 45 km drogi. Tym razem, w środku dnia ze słońcem w zenicie. Gotowaliśmy się średnio co parę kilometrów. Im wyżej, tym krótsze odcinki pokonywaliśmy. Włączone ogrzewanie i wentylator chłodnicy, a wskazówka temperatury przekracza 90 st. Celsjusza i idzie wyżej. Na zewnątrz 40 st. Celsjusza, a im wyżej tym temperatura wrzenia wody zmniejsza się. Przy 90 stopniach z chłodnicy wrząca woda wybijała do zbiorniczka wyrównawczego i tam buzowała, jak w gejzerach, które mieliśmy nadzieję zobaczyć gdzieś pośród boliwijskiego pustkowia.
Zresztą, jak się okazało, nie tylko my mieliśmy ten problem. Ciężarówki i TIRy jeździły z otwartymi maskami, a ich kierowcy też co chwilę się zatrzymywali na „zona de estacionamiento” przyjaźnie nas pozdrawiając.

Droga trwała dłużej, doczłapaliśmy się dopiero późnym popołudniem do granicy. Popołudniowe słońce nadawało okolicznym wulkanom jeszcze bardziej majestatycznego wyglądu. O tej porze na granicy nie było już absolutnie nikogo. Wszystkie wycieczki zniknęły. Siedziało tylko dwóch celników w swoim szarym, glinianym biurze pośrodku górskiego pustkowia. Pół godzinki na formalności. Jeden z celników nie omieszkał sobie zażartować z mojej łysości. Bywa i tak. Zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie na granicy, którą najtrudniej było osiągnąć, jak dotąd. Potem miało być tylko gorzej…

resized__mg_6818 resized__mg_6865

Granica Chile-Boliwia. Fot. Marcin Warwaszyński

resized_img_6831 resized_img_6835

Przejście graniczne na wysokości niemal 4500 m n.p.m. Fot. Aleksandra Rosa