Krewki dziadziuś i stado krwiożerczych Alpak!

Podróżując w siedmioosobowym Żuku w szóstkę, mieliśmy jedno miejsce wolne, co dawało nam możliwość zabierania przypadkowych autostopowiczów. Jacek, który od paru dni podróżował z nami (od Uyuni) musiał niestety nas opuścić, ponieważ w Buenos Aires czekał na niego samolot powrotny do Polski. Wolne miejsce nie pozostało jednak puste zbyt długo, bo nad jeziorem Titicaca czekał na nas Juan. Ten sam szalony człowiek, który zdecydował się gościć nas przez miesiąc czasu w Argentynie. Gdy dowiedzieliśmy się, że w tym okresie planuje urlop od razu zaproponowaliśmy mu, żeby do nas dołączył na kilka dni i zwiedził z nami Peru.

Jacek (w zielonej koszulce) i Juan (w brązowej czapce) w Copacabanie zamienili się miejscami. Fot. Marcin Warwaszyński

Warto tutaj wspomnieć, że była to dla nas nie tylko możliwość podziękowania mu za miesiąc gościny. Juan to wspaniały człowiek, którego bardzo polubiliśmy dlatego możliwość podróżowania z nim traktowaliśmy nie jako obowiązek lecz jako możliwość spędzenia czasu z przyjacielem.  Juan z drugiej strony dzięki nam miał możliwość spełnić swoje marzenie, czyli zobaczyć Machu Picchu.

Juan pozujący w oryginalnym argentyńskim Poncho przed Żukiem – Cusco. Fot. Marcin Warwaszyński

Titicaca leży na granicy boliwijsko-peruwiańskiej i jest najwyżej położonym jeziorem żeglownym dla dużych statków, a zarazem największym jeziorem  wysokogórskim na Ziemi. Na jego powierzchni znajduje się kilka wysp zamieszkałych przez Indian Uro. Najbardziej znaną z nich, ze względu na liczne zabytki kultury inkaskiej, jest wyspa słońca – Isla del Sol. Będąc w Copacabanie, podobnie jak w Punta Choros, wykupiliśmy niedrogą podróż łodzią na wyspę. Po przypłynięciu zostaliśmy szybko wprowadzeni przez przewodnika, który poinformował nas, że po wyspie możemy poruszać się tylko wyznaczoną ścieżką. Wkrótce dowiedzieliśmy się, dlaczego tak bardzo mu na tym zależało.  Otóż podczas 3 godzinnej wycieczki wokół wyspy, idąc wzdłuż wyznaczonej ścieżki, mijaliśmy po drodze kilka „punktów kontrolnych”, w których pobierana była opłata! Po czwartym takim punkcie, gdy haracz za korzystanie ze ścieżki zrównał się z kosztem podróży łódką, postanowiliśmy zboczyć ze ścieżki i iść „swoją” drogą. Szybko jednak wróciliśmy do standardowego planu zwiedzania, ponieważ ominięcie jednego z punktów kosztowało nas ciężką przeprawę przez strome zbocza wyspy.

Ścieżka wiodąca przez wyspę. Fot. Marcin Warwaszyński

O ile wycieczka po wyspie była bardzo przyjemna, o tyle widok inkaskich „budowli” był co najmniej rozczarowujący. Najciekawszą atrakcją, oznaczoną na mapie, miały być pozostałości murów, starożytnego kompleksu Chincana. Trzeba przyznać, że niewiele z tego zostało…

Inkaskie ruiny na wyspie Isla del Sol. Fot. Marcin Warwaszyński

Wracając do małego miasteczka położonego na wyspie, gdzie czekał na nas statek, spotkaliśmy małego chłopca który wraz ze swoją siostrą sprzedawał ręcznie wykonane pamiątki. Ten niespełna kilkuletni chłopiec, do perfekcji opanował sztukę targowania się. Szybko wpadł mi w oko gliniany gwizdek w kształcie tukana. Pomyślałem, że będzie to świetny pomysł na prezent dla mojej dwuletniej bratanicy (Jurek i Gosia, przepraszam za takie pomysły, następnym razem kupię kredki). Gdy spytałem o cenę, usłyszałem po krótkich negocjacjach, że kosztuje on 10 soli (równowartość około 10 zł). Chwile się zastanawiałem nad wyborem koloru. Można było wybrać prawie każdy poza moim ulubionym – niebieskim. Zapytałem więc czy ma niebieski, chłopiec podszedł do siostry, poszperał w torbie i po chwili wyciągnął niebieskiego tukana. Tak!, pomyślałem, chcę właśnie niebieskiego! Gdy sięgałem po portfel, chłopiec popatrzył mi w oczy, pokiwał palcem i powiedział: „Za niebieskiego to będzie 20 soli…senior”. Widocznie wyczuł, że mi na nim zależy. Pozostało mi tylko przełknąć gorycz porażki, powiedzieć „takiego wała” i kupić zielonego tukana.

Mieszkanki Isla del Sol, nosiły wszystko w kolorowych chustach, nawet dzieci. Fot. Ola Rosa

Boliwijskie „babcie”. Fot. Ola Rosa

Wieczorem, po powrocie z wyspy, postanowiliśmy poszukać miejsca na nocleg. Od Bartka i Justyny (znajomych poznanych w Argentynie) usłyszeliśmy, że około 30 km od Copacabany, jadąc wzdłuż jeziora, można znaleźć ciekawe miejsce do rozbicia obozu. Droga prowadziła głównie przez las, lecz była na tyle blisko skarpy, że mogliśmy podziwiać zachód słońca, który ze względu na rozmiary jeziora, niewiele różnił się od zachodu nad brzegiem oceanu. Jechaliśmy już dobrą godzinę, odrzucając potencjalne miejsca na nocleg. Tego dnia, zważywszy na piękne widoki, które chcieliśmy podziwiać z miejsca obozowiska, byliśmy bardzo wybredni i szukaliśmy czegoś co sprostałoby naszym wymaganiom. Często w takich miejscach szukamy jakiejś półki w pobliżu klifu, tak aby rano wychodząc z namiotu mieć widok na całą okolicę. Powoli zaczęło się jednak robić szaro, a droga którą jechaliśmy nie dawała nam zbyt wielu możliwości do zmiany kierunku. W pewnym momencie przed nami pojawia się mała zgarbiona postać prowadząca stado lam i alpak. Boliwijski dziadziuś, wyglądający na co najmniej 120 lat, wracał do swojej chatki wraz ze swoimi zwierzętami. Podjechałem i zatrzymałem się, żeby grzecznie przepuścić stado. Wszystko wyglądało tak bajecznie, że Ola postanowiła uwiecznić to na zdjęciu. No i zaczęło się….

Krewki dziadziuś i jego „blokada drogowa”  🙂 Fot. Ola Rosa

Na początku, dziadek poustawiał alpaki tak, żeby nie było możliwości przejazdu, potem zawołał babcię i zaczął żwawo podążać w moim kierunku (akurat siedziałem za kierownicą). Na początku było lekko zabawnie, dziadek mówił do mnie, jak przypuszczam, w języku Indian Uro, a ja mu odpowiadałem po polsku, no bo jak inaczej. Najwyraźniej krzepki dziadzio chciał od nas pieniądze za zrobienie zdjęcia. Próbowałem go nawet przeprosić, ale chyba pomyślał, że go obrażam bo rozmowa zaczęła być coraz bardziej nerwowa i po chwili sprawy wymknęły się spod kontroli…dziadek zaczął okładać mnie drewnianą laską na przemian z Żukiem. Bojąc się o swoje życie, wrzuciłem wsteczny i paląc gumę wycofałem do najbliższego miejsca gdzie odległość między ścianą skalną a przepaścią pozwalała choć w minimalnym stopniu na obrócenie auta. Tym sposobem szukanie noclegu kontynuowaliśmy dopiero po zmroku. Na dobre wyszło, bo jak to nam się często zdarza, mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu i po jakichś 30 minutach znaleźliśmy przytulną miejscówkę nad strumieniem.

Z Copacabany ruszyliśmy do Peru. Już na granicy pojawiły się pewne problemy, bo nasze auto oczywiście nie widniało w spisie pojazdów jakim dysponowała tamtejsza policja. Tak więc Żuk został sklasyfikowany jako FSO Polonez (W Boliwii w podobnej sytuacji celnicy zdecydowali, że Żukowi najbliżej do Łady) i tak też go wpisano do dokumentu legalizującego jego pobyt w Peru. Na zakończenie poproszony o prawo jazdy okazałem dowód osobisty, bo przecież i tak celnik nie znał polskiego, więc uwierzył mi na słowo. Obowiązkowe OC, które było zwyczajnym polskim ubezpieczeniem z dopiskiem  w języku angielskim „insurance”, obowiązywało tylko w Europie, lecz wystarczyło, by zapewnić mundurowego, że samochód jest ubezpieczony. Oczywiście celnik podziękował za okazanie wszystkich niezbędnych dokumentów i puścił nas dalej.

Zatrzymaliśmy się na pierwszej lepszej stacji benzynowej i od razu doświadczyliśmy szczerości, jaką charakteryzują się Peruwiańczycy. Otóż nie owijając w bawełnę i tym samym nie oszukując biednych kierowców, nazywają rzeczy po imieniu. Tak więc benzyna, która jak w każdym innym kraju Ameryki Południowej, zawiera więcej alkoholu niż benzyny samej w sobie, nazywa się zwyczajnie GASOHOL. No ale, Żuk przepali wszystko, nawet samogon wujka Darka! Na szczęście, w Peru po raz pierwszy od Chile zaznaliśmy znów słodkiego zapachu gazu LPG! Oczywiście, jak przystało na drugi koniec świata, stacje wyposażone były w taką końcówkę, jak w Polsce, więc z tankowaniem nie było problemu.

Peruwiański Gasohol – 84 oktany tylko z nazwy 🙂

Z pełnym bakiem ruszyliśmy w kierunku Machu Picchu, dawnej siedziby Inków. Nikt się nie spodziewał tak mocnych wrażeń, jak w Boliwii. Myśleliśmy, że mamy już za sobą najbardziej wymagającą i niebezpieczną część wyprawy… Otóż nic bardziej mylnego…

Widoki z peruwiańskich dróg – krajobraz zdecydowanie bardziej zielony niż w Boliwii. Fot. Marcin Warwaszyński