Święta Wielkanocne nad jeziorem Titicaca

Niedziela Wielkanocna, 27 marca 2016 r.
poranek

Rodzina krząta się wokół wystrojonego stołu w nerwowym rozgardiaszu. Trwają ostatnie przygotowania do wielkanocnego śniadania. Świąteczny obrus powoli zapełniają specjalnie przyszykowane na tę okazje przysmaki. Polskie wędliny, świeże pieczywo, słodkie wypieki, herbata, nie brakuje także wielkanocnych jaj – pisanek. Wygląda na to, że wszystko jest już na swoim miejscu. Jeszcze chwilę i biesiadnicy zbiorą się wspólnie przy stole, aby spędzić te kilka wyjątkowych godzin razem.
Scena rozgrywa się w asyście zaciekawionych spojrzeń przepływających nieopodal rybaków. Stół stoi bowiem na środku niewielkiej łąki, na brzegu górskiego jeziora. Fale rozbijają się o brzeg, drzewa szumią na wietrze, a w oddali słychać pokrzykiwania. To rybacy dyskutują o czymś zaciekle po hiszpańsku. Znajdujemy się nad jeziorem Titicaca, w sercu płaskowyżu Altiplano, około dwóch godzin jazdy samochodem od stolicy Boliwii – La Paz, około  3 800 metrów nad poziomem morza.
I około 11 000 kilometrów od naszych domów. Tradycji jednak musi stać się zadość, więc zasiadamy wspólnie do stołu. Uśmiechamy się do siebie, bo ta chwila jest zwieńczeniem naszych kilkudniowych wysiłków, aby w środku tego obcego lądu stworzyć chociaż namiastkę domowej atmosfery. Chyba się udało. Choć nie było łatwo i znów nie obyło się bez życzliwej pomocy… ale zacznijmy od początku.

Czwartek, 24 marca 2016 r.

Uyuni opuściliśmy w siódemkę. Do naszej załogi dołączył poznany kilka dni wcześniej Jacek. Wiedeńczyk rodem ze Szczecina, w podróży od kilku miesięcy. Propozycję dołączenia do nas skomentował zdawkowym –Będę musiał tylko zabrać plecak z hostelu.
Choć przygody na Salarze oprócz fantastycznych wspomnień przyniosły nam także zatrucia pokarmowe i oparzenia słoneczne, nastroje były dobre. Przed opuszczeniem miasteczka wybraliśmy się jeszcze obejrzeć słynne cmentarzysko pociągów – obok słonego jeziora drugą sztandarową atrakcję tej okolicy. I słusznie, widok dziesiątek skorodowanych wraków w pustynnej scenerii robi niesamowite wrażenie. Przechadzka w tym postapokaliptycznym krajobrazie to czysta frajda, ale czas już było ruszać z powrotem na szlak. Następny przystanek – Challapata.

cmentarzysko cmentarzysko-1 cmentarzysko-2 cmentarzysko-3

Cmentarzysko pociągów. Fot. Marcin Warwaszyński

Po bezdrożach Parku Eduardo Avaroa nie mieliśmy wobec boliwijskich dróg absolutnie żadnych oczekiwań. Tym milej było z powrotem poczuć pod kołami samochodu gładką powierzchnię asfaltu. Nie obyło się mimo to bez niespodziewanych atrakcji.
Już kilkanaście kilometrów za Uyuni zatrzymuje nas policyjny patrol. Wydawało się nam, że na bojach ze stróżami prawa i porządku w tym regionie zjedliśmy już zęby i nic nas nie zaskoczy, tymczasem niespodzianka – kontrola trzeźwości. Na temat stosunku lokalnych kierowców i służb mundurowych do jazdy na podwójnym gazie wypytywaliśmy, jeszcze w Buenos Aires, Juana. Podsumował sprawę krótko –Nie powinieneś, ale możesz. Nawet w wypadku zatrzymania, problemu nie ma, bowiem patrole najzwyczajniej nie posiadają na wyposażeniu alkomatów. Tymczasem w środku Boliwii znienacka alkomat jednak się znalazł. Nasz kierowca był jednak niewinny, więc bez zbędnych nieprzyjemności ruszyliśmy dalej. Ponownie niedaleko. Tym razem napotkaliśmy na drodze przyjaciół. To Bartek i Justyna, podróżujący Land Cruiserem, których poznaliśmy jeszcze w Argentynie na Ruta 40. Zatrzymaliśmy samochody na poboczu. ‑Przejechaliście tę pustynię? ‑Ano przejechaliśmy. ‑Dokąd teraz? A którędy?  Uzbrojeni w mapy rozpoczęliśmy naradę. Warto czerpać wiedzę od innych. Wymieniliśmy się jeszcze kilkoma świeżymi opowieściami i obserwacjami z podróży. Uprzedziwszy na koniec rodaków o niedalekiej kontroli, wsiedliśmy z powrotem do Żuka. Dalsza podróż upłynęła już spokojniej. Droga z Uyuni do Challapaty to około 200 kilometrów ciągłego asfaltu. Nuda.
O polskim misjonarzu, którego los rzucił do dalekiej Boliwii, a dokładnie do niewielkiego miasteczka Challapata, dowiedzieliśmy się jeszcze przed wyjazdem. W poszukiwaniu odpowiedzi na dręczące nas wątpliwości, nawiązaliśmy kontakt z różnymi osobami, które przemierzały wcześniej dzikie ostępy Ameryki Południowej. Wśród nich byli Daria i Marcin, para podróżująca przez świat na rowerach. Polecam ich stronę internetową, bo wyczyniają wprost niesamowite rzeczy – www.namiotnaszdom.wordpress.com. To oni podsunęli nam pomysł odwiedzenia Challapaty. W miasteczku bez wielkiego trudu zlokalizowaliśmy siedzibę parafii. Okoliczni mieszkańcy, co nie jest to w tych rejonach zasadą, jednomyślnie wskazywali kierunek w jakim powinniśmy się udać. Należy tutaj dodać, że o ile my wiedzieliśmy o istnieniu Księdza Jacka, on nie miał prawa się nas spodziewać. Nasze nadzieje co do tego spotkania ograniczały się więc do odbycia krótkiej rozmowy, wiodła nas przede wszystkim chęć poznania jeszcze jednej, tak intrygującej nas, osoby. Tymczasem gościnność, otwartość i serdeczne przyjęcie z jakim się spotkaliśmy przerosły zupełnie nasze oczekiwania. Ksiądz Jacek otworzył przed nami drzwi do całkiem niemałej plebanii i w myśl hasła czym chata bogata polecił rozgościć się. Co szybciej więc anektowaliśmy kolejne pomieszczenia – na początek kuchnię, potem salon gdzie pierwszy raz od wielu dni zaświeciło do nas szklane oko telewizora (to niesamowite jak szybko najbanalniejsze rzeczy stają się niezwykłe) i łazienkę. Gwoździem programu była możliwość użycia pralki, z której oczywiście skrzętnie skorzystaliśmy.

resized__mg_7719

Żuk w bramie plebanii. Fot. Marcin Warwaszyński

resized__mg_7721

Pies Księdza Jacka. Fot. Marcin Warwaszyński

resized__mg_7739

Dziedziniec plebanii. Fot. Marcin Warwaszyński

Wszelkie wygody były jednak detalem w obliczu spotkania z tak ciekawą postacią. Niestety dużo czasu na rozmowy nie było. Księdza Jacka oderwaliśmy naszą niespodziewaną wizytą od codziennych obowiązków. Uznawszy jednak, że czujemy się wystarczająco swojsko orzekł – Skoro Wam tak dobrze, musicie dać się ugościć i na noc… No! Decyzja podjęta, to ja uciekam do moich owieczek, widzimy się wieczorem!
Wieczorem udało nam się w końcu dłużej pogawędzić. O życiu, o życiu w Polsce, o życiu w Boliwii, o trudnej czasem koegzystencji z miejscowymi parafianami, o urokach życia na obrzeżach świata, o sprawach małych i trochę większych. Wszystko w niespodziewanie bezpretensjonalnej atmosferze. Nasz gospodarz okazał się być bardzo bezpośrednim i otwartym człowiekiem, więc i my szybko zapomnieliśmy o dystansie, który przecież zawsze pojawia się w rozmowie z osobą duchowną.

resized_aaa

resized_img_7707

Czterech Jacków – nawet w Polsce rzadko spotykane. Fot. Ola Rosa

Piątek, 25 marca 2016 r.

Nasz pobyt na plebanii oraz rozmowy z Jackiem jeszcze dobitniej przypomniały nam o czymś co każdemu przecież chodziło po głowie – Święta za pasem. Według pierwotnego planu Wielkanoc miała być finałem naszej wyprawy i chcieliśmy spędzić ją pośród Polonii w Buenos Aires. Los chciał inaczej, nasz wyjazd ze stolicy Argentyny opóźnił się mocno, podróż nie zakończyła się tam, gdzie się rozpoczęła, a my w przeddzień Świąt byliśmy w sercu Boliwii. Już po naszych pierwszych przygodach z samochodem na Ruta 40 przestaliśmy rachować dni, skupiając się na jeździe prosto przed siebie. Tym sposobem, w pewnym momencie okazało się, że Wielkanoc spędzimy gdzieś w okolicy jeziora Titicaca. Był to bardziej efekt splotu różnych okoliczności i tempa naszej podróży, niż rezultat celowego działania, ale koniec końców wszyscy byliśmy kontenci.
Od jeziora dzieliła nas jednak jeszcze odległość kilkuset kilometrów, a przede wszystkim cały szereg przygotowań. Zatem już z samego rana zabraliśmy się do roboty. Miejscowe targowisko pozwoliło na zaopatrzenie się w kulinarne skarby nieodzowne na świątecznym stole. Czego zabrakło na targowisku, uzupełnił darami ze swojej przepastnej spiżarni Ksiądz Jacek. Tym sposobem weszliśmy w posiadanie polskich wędlin, których jakość – choć utyskujemy na nią mieszkając w Polsce – bije na głowę przetwory produkcji południowoamerykańskiej. W kuchni na dobre trwała ceremonia malowania pisanek, tych wszak nie może zabraknąć absolutnie.
W tej krzątaninie minęło nam niemal pół dnia, kiedy Ksiądz Jacek poprosił nas, żebyśmy zgromadzili się jeszcze wszyscy przy stole, gdzie złożyliśmy sobie życzenia. Poprzedziła je przemowa naszego gospodarza, która choć krótka i nie wydumana, przypomniała nam o doniosłości zbliżających się dni. Należyte przygotowania do Świąt nie odbywają się w kuchni, lecz w głowach.
Przyszła pora się pożegnać. Z żalem opuściliśmy Challapatę, która pomimo swojej prowincjonalności miała pewien urok, a wspomnienia o pobycie na plebanii i wdzięczność dla Księdza Jacka zachowamy na długo.
Ruszyliśmy na północ, trasa w kierunku La Paz wciąż wiodła autostradą. Choć droga nie najciekawsza, oko cieszyły górskie pejzaże i półpustynne scenerie. Do czasu. Kiedy słońce schowało się za horyzontem, a oświetlenie przy drodze okazało się nad wyraz skąpe, zaczęliśmy poszukiwania noclegu. Tu już nie było mowy o wybrzydzaniu, byle przetrzymać tę noc i ruszać dalej. W końcu trafiliśmy na kawałek łąki przy bocznej drodze. Wiało jakby się kto powiesił, karimaty uciekały z rąk, namioty wywracały się na lewą stronę, ale w końcu każdy wylądował w śpiworze i tak doczekaliśmy rana.

Sobota, 26 marca 2016 r.

Poranek okazał się nie mniej wietrzny i nieprzyjemny niż wieczór. Czym prędzej popakowaliśmy bagaże do Żuka i ruszyliśmy w drogę. Około południa udało nam się dotrzeć do stolicy Boliwii. Z daleka widok jest piękny ten tytuł polskiego filmu idealnie pasuje do obrazu jaki pozostawia La Paz. Obok Rio de Janeiro to zapewne najbardziej urodziwie położone miasto jakie mieliśmy okazję odwiedzić. Przyjezdnych wita wprost nieziemska panorama, miasta molocha rozlewającego się w dolinie pomiędzy ośnieżonymi szczytami. W dole wiją się serpentyny ciasnych uliczek, w centrum króluje nowoczesna zabudowa, a ze zboczy gór wyrastają nowe osiedla dla których już zabrakło miejsca w kotlinie. Cały obraz przecina nowoczesna kolejka łącząca centrum La Paz z położonym kilkaset metrów wyżej El Alto. Widok zapiera dech, także dosłownie ponieważ wciąż znajdujemy się ponad 4 000 m nad poziomem morza.

resized__mg_7779 resized__mg_7774 resized__mg_7772

La Paz. Fot. Marcin Warwaszyński

Diabeł jednak tkwi w szczegółach. Malownicze uliczki okazują się dziurawe jak szwajcarski ser. Szaleństwo kierowców nie przekracza południowoamerykańskich norm, lecz po naszych przeprawach przez pustynie ponownie przyprawia o szybsze bicie serca. Urokliwe z daleka domki to w istocie bezkształtne bloki z pustaków ceramicznych, których konstruktorzy najwyraźniej nie słyszeli nigdy o idei tynkowania budynków. W ogóle wszystko świeci prowizorką i nie byłoby to nic dla nas nowego, gdyby nie fakt, że wygląda tak cała, niemal trzy – milionowa, aglomeracja, stolica kraju.

resized__mg_7767 resized__mg_7766

Motoryzacja w La Paz. Fot. Marcin Warwaszyński

resized_boliwiaperu-14 resized_boliwiaperu-15 resized_boliwiaperu-16

La Paz. Fot. Marcin Warwaszyński

Miasto sprzeczności, którego nie mieliśmy okazji poznać bliżej, choć konieczność uzupełnienia zakupów skłoniła nas do odwiedzenia centrum. Owocem kilkugodzinnej wędrówki po targowiskach były między innymi piękne świąteczne ozdoby wyplecione z trzciny, świeże pieczywo i pełne brzuchy, bo pośród straganów nie brakowało takich z gotową strawą.
Dzień uciekał, a przed nami pozostał jeszcze szmat drogi. Naszym celem były okolice miejscowości Copacabana, u południowych brzegów jeziora Titicaca, tuż przy granicy Boliwii z Peru. Do pokonania dystans rzędu 150 km.
Droga nie pozwoliła nam się nudzić, co i rusz przypominając gdzie się znajdujemy. Nie oznakowane objazdy, wynurzające się z zaskoczenia progi spowalniające (także pod górkę!), zwariowani kierowcy, mosty bez przęseł, drogi bez nawierzchni, cudowne widoki ośnieżonych gór i majestatyczny obraz najwyżej położonego żeglownego jeziora świata. All inclusive.
Mimo, że czas tradycyjnie naglił pozwoliliśmy sobie na kilka dłuższych postojów na tarasach widokowych bowiem obraz jeziora wraz z otaczającymi go wierzchołkami, nawet w naszych ,,opatrzonych” już nieco głowach, budził niemały zachwyt.
Wielkim finałem, nieco dla nas nieoczekiwanym, bo do końca nie wiedzieliśmy jakiego typu przeprawy się spodziewać był rejs promem przez cieśninę na jeziorze. Żuk pokonał kolejną barierę, a my mieliśmy nowe ciekawe przeżycie do kolekcji.

resized_img_7776 resized_img_7784 resized_img_7771

Przeprawa „promem” przez cieśninę. Fot. Ola Rosa

resized_img_7824

Jezioro Titicaca. Fot. Ola Rosa

Po krótkim rejsie znajdywaliśmy się już właściwie u celu podróży. Pozostało znaleźć stosowne miejsce, które nada naszemu śniadaniu stosowną otoczkę.
Rzecz jasna nie zdążyliśmy przed zmrokiem, toteż krążąc po ciasnych dróżkach w te i z powrotem, z latarkami wypatrywaliśmy satysfakcjonującej parceli. Często przy okazji świecąc ludziom po oknach. W ferworze poszukiwań udało nam się trafić niechcący aż pod peruwiańską granicę, ale na widok zaryglowanej bramy zrobiliśmy szybki zwrot.
W końcu dostrzegliśmy położone u samego brzegu jeziora niewielkie poletko, na które przy odrobinie wprawy dałoby się także wjechać samochodem. W ciemnościach wydawało się idealne, w sam raz dla nas. I ostatecznie takim okazało się dzień później.
Podobnie jak całe nasze wspólne Święta. Choć brakowało nam wielu rzeczy i każdy za kimś tęsknił, to były też na swój sposób idealne, w sam raz, niezapomniane.

resized_img_7855

Święta Wielkanocne. Fot. Jacek Ukleja

resized__mg_7846 resized__mg_7843 resized__mg_7839

Święta Wielkanocne. Fot. Marcin Warwaszyński