Salar de Uyuni – o tym jak Żuk przeglądał się w lustrze świata
Po przetrwaniu najcięższych kilku dni na boliwijskich bezdrożach, bez dostępu do bieżącej wody, wdychając pył i kurz zamiast tlenu (choć i tego było mało), wjechaliśmy do cywilizacji. Znaleźliśmy się w mieście Uyuni. Pierwsza rzecz, za którą zaczęliśmy się rozglądać to prysznic. Kilka dni używania mokrych chusteczek, zamiast wody było uwierzcie męczące i każdy z nas pragnął umyć się jak człowiek. Byliśmy na tyle zdesperowani, a przynajmniej damska część załogi :), że byliśmy gotowi zapłacić za możliwość wzięcia prysznica. I tak też się stało. Po krótkich poszukiwaniach i obejściu kilku hosteli trafiliśmy na taki, w którym za niewielkie pieniądze mogliśmy wszyscy wziąć prysznic. Oczywiście unikając przy tym picia wody bo każdy nas przestrzegał przed tą boliwijską, jaka to niezdrowa, brudna, ile ma bakterii w sobie itp., że jak pić to tylko przegotowaną, więc trzeba było mocno usta zaciskać podczas prysznica ale i tak było to najlepsze, co mogło nam się przytrafić po tych kilku wyczerpujących dla każdego dniach. Jak poczułam tą wodę na swojej twarzy, to pomyślałam, że jestem w niebie, serio 🙂 nieważne, że była zimna. Wtedy nie patrzy się na takie rzeczy, a tylko docenia to, co w cywilizowanym świecie mamy na co dzień i wydaje nam się standardem w codziennym życiu każdego człowieka. Wszyscy się pięknie wymyli, wysuszyli i ruszyliśmy na poszukiwania butli gazowej – niestety zostaliśmy odesłani z kwitkiem.
Fot. Aleksandra Rosa
Kolejne poszukiwania przeznaczone były na znalezienie taniego paliwa. W Boliwii są dwie ceny paliwa: jedna dla turysty, a druga dla lokalnych ludzi, często kilkukrotnie niższa. Próbowaliśmy odkupić od terenówek, które wracały z wycieczek ze słonego jeziora, ale nie udało się. Ostatecznie trafiliśmy na miejscowego ludka, a tak naprawdę to on sam do nas podszedł i zapytał, czy nie potrzebujemy benzyny. Widocznie działa to na porządku dziennym i wiedzą, czego turyści najczęściej potrzebują.
Fot. Aleksandra Rosa
W międzyczasie Jacek z Sylwią podskoczyli do sklepu i wrócili do nas z innym Jackiem :). Ten inny Jacek przyjechał sobie sam na tripa do Ameryki Południowej i miał już wykupiony bilet powrotny do Argentyny, ale tak mu się spodobał Żuk, ekipa i nasz pomysł noclegu na słonym jeziorze, że zabrał rzeczy z hostelu i pojechał razem z nami. Tak więc od tego momentu było trzech Jacków w Żuku. w sumie z Decem było łatwiej, bo wołaliśmy go „Decu”, ale dwóch pozostałych Jacków pozostało Jackami więc było śmiesznie, jak wołaliśmy jednego Jacka, a oglądało się dwóch lub trzech. Dzięki nowemu Jackowi dowiedzieliśmy się też, jak prawidłowo zwijać, wkładać do policzka i żuć suszone liście koki. Miejscowi przez to wyglądają jakby schowali w policzku piłeczkę do ping ponga i tak ją trzymają cały dzień, dokładając tylko świeżych liści co jakiś czas. Choć miałam wrażenie, że ich buzie już się tak odkształciły i nawet nie żując liści mają te charakterystyczne „gule” w policzkach.
Fot. Julita Osińska
Zatrzymaliśmy się na chwilę na chodniku, obmyślając dalszy plan działania, wyglądamy na zewnątrz i nie! Oczom nie wierzymy. Właśnie podjechali chłopaki na motocyklach. Było to trzech Australijczyków, których spotkaliśmy najpierw w kawiarni w San Pedro de Atacama pytając o hasło do wifi, a niedługo później na stacji benzynowej, na której ugrzęźliśmy przez wypadającą świecę. Chłopaki mieli ambitny plan przejechania motocyklami od najbardziej wysuniętej części lądowej Ameryki Południowej, tj. miasto Ushuaia należące do Argentyny (Ziemia Ognista), aż na Alaskę. Przylecieli do Chile, kupili tam motocykle, pojechali na południe i z powrotem w górę, spotykając nas najpierw w Chile, a później w Boliwii. A o przygodach chłopaków możecie poczytać tutaj:
http://www.wayofftrack.com.au/.
Niestety nie uda się im wszystkim trzem dotrzeć do celu. Aktualnie Mick jest już z powrotem w Australii (zakończył swoją przygodę w Peru), a Eustie w Wielkiej Brytanii (zakończył w Ameryce Środkowej). Sam, jako jedyny dotarł aż do Kanady i stamtąd prawdopodobnie na wiosnę ruszy na Alaskę.
Wyskoczyłyśmy z dziewczynami z Żuka, żeby przywitać się z Samem, Eustim i Mickiem. Okazało się, że mają problem z mechaniką jednego z motocykli (chyba coś z chłodnicą), ale nasi Panowie dali im jakąś złotą radę i pomogło. Osiedli w hostelu by móc chwilę odpocząć po ciężkim odcinku boliwijskim, po którym i my byliśmy wykończeni. Jednak po naszych namowach, które de facto długo nie trwały, a argumentacja noclegiem na słonym jeziorze i imprezą zakrapianą polskim alkoholem, okazała się trafna. Umówiliśmy się z powrotem w tym samym miejscu za 2 godziny, aby każdy mógł załatwić swoje sprawy, a oni spakować rzeczy z hostelu, za który już zresztą zapłacili, ale co zrobić :).
Zatem pozałatwialiśmy co należy, zapakowaliśmy Jacka nr 3 do Żuka i ruszyliśmy wszyscy razem, z eskortą trzech motocykli po bokach w stronę naszego kolejnego wielkiego marzenia i punktu na trasie, jakim jest słynny Salar de Uyuni. Jest to największe słone jezioro świata (a tak naprawdę to pozostałość po nim), zajmujące powierzchnię 10 tys. km2, jednocześnie będąc jednym z najbardziej płaskich obszarów na świecie, ponieważ różnica wzniesień wynosi zaledwie 41 cm. Miejsce to nazywane jest również „lustrem świata”, ponieważ w niektórych miejscach (nie zawsze jest możliwość ujrzenia), jezioro pokryte jest cieniutką warstwą wody co powoduje, że dana rzecz/ człowiek stojący na niej wygląda jakby był zawieszony w przestworzach lub stał na ogromnym lustrze. Jezioro położone jest na wysokości 3653 m n.p.m. Z miasta Uyuni na Salar nie jest daleko więc po niedługim czasie byliśmy już na miejscu. W momencie kiedy wjechaliśmy na jezioro, poczułam niesamowite uczucie, ciężko to opisać ale to była radość wymieszana z niedowierzaniem. Fakt, że udało nam się dotrzeć tak daleko, że Żuk dał radę, że kolejne miejsce, które tak bardzo zależało nam, żeby zobaczyć jest właśnie przed nami. Dotarliśmy już po zmierzchu dlatego nie oddalaliśmy się zbyt daleko, bo bardzo łatwo można się zgubić nie mając żadnego punktu odniesienia po horyzont! Zatrzymaliśmy się i wyskoczyliśmy. Ja z tego szczęścia objęłam Julitę i zaczęłyśmy tańczyć, zaliczając przy tym radosny upadek i ja zdzierając kciuki do krwi co nie było przyjemne . Pokazało to jak twarda i zbita, a jednocześnie bardzo ostra jest ta sól. Nie obeszło się też bez spróbowania językiem przez innych, czy ta sól faktycznie smakuje jak sól. Smakuje 🙂
Rozbiliśmy namioty, wyciągnęliśmy polskie, boliwijskie i australijskie wzmacniacze i tak spędziliśmy wszyscy wspólnie wieczór siedząc i rozmawiając ze sobą. Nie obeszło się oczywiście też bez nocnej jazdy chłopaków motocyklami. Pamiętam swoją przejażdżkę i moment przerażenia, kiedy zdałam sobie sprawę, że chyba się zgubiłam.. jak wspomniałam wcześniej, nie należy się zbyt oddalać szczególnie samemu i w nocy. Całe szczęście przerażenie potrwało tylko chwilę i odnalazłam nasze obozowisko.
Fot. Marcin Warwaszyński
Siedząc tak i gaworząc, zauważyliśmy, że coś niedobrego dzieje się z Marianem. Ewidentnie nie czuł się najlepiej. Myślał, że alkohol pomoże „przeczyścić” organizm, ale zadziałał wręcz odwrotnie. Zmartwiliśmy się wszyscy ale nie wiedzieliśmy jak pomóc więc po prostu pozwoliliśmy mu położyć się i odpocząć. Niestety było coraz gorzej, ale jakoś udało mu się przetrwać do poranka. Jak się później okazało nie tylko on czuł się źle. Pamiętam, że i mnie w nocy coś łapało w brzuchu. Ciężko nawet opisać to uczucie, ale zgięłam się w pół, bo coś jakby mi wykręcało żołądek od wewnątrz. Po chwili odpuściło i za jakiś czas znowu. Inni mieli podobnie i łapało nas w najmniej spodziewanym momencie. Podejrzewam, że to przez tą boliwijską wodę, przed którą każdy nas przestrzegał.
Następnego dnia obudziliśmy się o wschodzie słońca i każdy znalazł zajęcie dla siebie. Jedni jeździli motocyklem na golasa (Mick 🙂 ), inni grali w golfa, gotowali śniadanie. Julita, nasza zapalona surfereczka nawet wybiegła z deską w poszukiwaniu fal. Jednym słowem, budziliśmy się do życia. Na śniadanie mieliśmy wcześniej kupione i przygotowane jajka, ugotowaliśmy na twardo i oczywiście korzystaliśmy z soli, której mieliśmy pod dostatkiem, wystarczyło się pochylić.
Fot. Sam Chisholm
Fot. Aleksandra Rosa
Fot. Aleksandra Rosa
Fot. Marcin Warwaszyński
Fot. Aleksandra Rosa
Resztę dnia poświęciliśmy na nagrania i zdjęcia. Ujechaliśmy kawałek w poszukiwaniu słynnego lustra, czyli jeziora pokrytego warstwą wody. Wcześniej nocowaliśmy na suchej powierzchni. I oto jest! Naszym oczom ukazał się przepiękny widok. Zaczęliśmy kręcić video z chłopakami i cykać zdjęcia.
Znaleźliśmy nawet pomnik Beduina Dakarowego i miejsce, w którym można zostawić flagę swojego kraju. Zdjęliśmy wysłużoną już flagę Polski z Żuka, zastępując ją nową i zostawiliśmy na pamiątkę z podpisem.
Fot. Marcin Warwaszyński
Po kilku godzinach szaleństwa, w momencie kiedy większość z nas była mokra i usmarowana w szczypiącej i ‚gryzącej’ ciało soli stwierdziliśmy, że chyba najwyższy czas jechać na myjnię, póki jeszcze widno. W okolicy jest bardzo dużo myjni i na tym Boliwijczycy dobrze zarabiają bo wiedzą, że każdy chce wymyć auto, szczególnie podwozie aby sól go nie wyżarła. My też chcieliśmy się umyć i wyprać rzeczy, dlatego zajechaliśmy wszyscy na pobliską myjnię spędzając na niej kilka dobrych godzin, czyszcząc każdy centymetr Żuka i myjąc siebie wodą pod ciśnieniem, co nie było najlepszym pomysłem bo bolało i szczypało.
Fot. Marcin Warwaszyński
Fot: Jacek Ukleja
Fot: Jacek Ukleja
W momencie kiedy zjechaliśmy z solniska poczułam mocne pieczenie twarzy i wszyscy dookoła mówili, że zaczynam zamieniać się w raka i twarz czerwienieje coraz bardziej z minuty na minutę. Julita miała podobnie. Z tych wszystkich wrażeń zapomniałyśmy nałożyć maść z filtrem na twarze. Sylwia miała podkład więc to Ją chociaż trochę uchroniło. Mariana też trochę złapało, bo głównie siedział na dachu Żuka kręcąc filmy, a my z dziewczynami na motocyklach z chłopakami, bez kasków. A tu słońce w zenicie, w dodatku odbijające się mocno od ziemi-soli, co działało jak blenda fotograficzna, w dodatku ostry wiatr. Niestety nie czuliśmy tego wszystkiego podczas pobytu na Salarze, bo byliśmy tak zachwyceni miejscem, że wszystko inne było mniej istotne.
I tu kolejny prezent jaki zafundowała nam (tutaj: mi i Julicie) Boliwia. Spalone, poparzone twarze. Dosłownie. Mówiono nam, że godne alpinisty. Kolejne kilka, z tego co pamiętam 5 dni, było dla nas jedną wielką katorgą. Twarze piekły, skóra się ściągała, bolało bardzo. Nie mogłyśmy nawet otworzyć ust, żeby normalnie zjeść posiłek, a wszystko podeszło ropą. Wieczorami siedziałyśmy w namiocie i ze łzami w oczach zrywałyśmy skórę z twarzy, by móc jakoś funkcjonować. Dobrze, że nie pozostały żadne blizny, jeszcze tego brakowało :).
Także jak wybieracie się na Salar to wysokie filtry UV w pierwszej kolejności na siebie. Nawet jak słońca nie widać, ono jest, uwierzcie, schowane za chmurami, ale swoje robi, na co żywym dowodem są zdjęcia naszych twarzy.
Wieczorem spotkaliśmy się z naszymi Australijczykami u nich w hostelu oglądając wspólnie zdjęcia z nagrania z Salar de Uyuni. Nocleg spędziliśmy w okolicy słynnego Cmentarzyska Pociągów, o którym już za chwilę w kolejnym wpisie.
Super opis, super blog.
Po przeczytaniu oraz fotorelacji od razu człowiek nabiera ochoty aby spakować bagaż, tzn: żuka